GrzegorzGortat

Zapiski mężczyzny
po niewłaściwej
stronie czterdziestki

Grzegorz Gortat

Przed użyciem zapoznaj się

Szanuję słowo mówione i pisane, przez lata całe brałem więc za dobrą monetę płynące z ekranu telewizora zapewnienia o zbawiennym oddziaływaniu i niepowtarzalnej jakości środków piorących, tabletek przeciw bólowi głowy czy mikstur gwarantujących dobre samopoczucie, zdrowy sen i trzeźwy ogląd świata. Prostolinijnej wiary piszącego te słowa nie zachwiał nawet producent ciasteczek, które w swoim czasie jąłem sukcesywnie nabywać skuszony reklamą, że co trzecie opakowanie tychże zawiera również gotówkę; po kilkudziesięciu próbach zrezygnowałem, w duchu porażki odnotowując smutny fakt, że jedynym ponadplanowym znaleziskiem był fragment piły tarczowej i przeterminowany bilet do filharmonii.

Czarę goryczy przyszło mi wychylić w pewien zimowy dzień, kiedy to złożony gardłową niedyspozycją ufnie zażyłem reklamowany w porze największej oglądalności medykament, którego producent gwarantował pożądane działanie w przeciągu godziny. Skończyło się tym, że do kataru i bólu gardła dołączył stokroć gorszy... katar żołądka. Przykuty do łóżka – i telewizora – czasu miałem aż nadto, by zrozumieć, na czym polegał mój błąd. Naiwność, pojąłem, brała się z niewłaściwego odczytania zamiarów firm farmaceutycznych, producentów ciasteczek, środków na komary czy proszków nasennych. Cała rzecz, dotarło do mnie poniewczasie, jest niczym innym jak formą zabawy, okiem puszczonym do ewentualnego nabywcy. Nikt od nas nie oczekuje, byśmy brali na wskroś poważnie litanię zachwalających dany środek zaklęć, skoro towarzyszy im nieodmiennie zastrzeżenie: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”.

Od tej pory na telewizyjne reklamy patrzę okiem eksperta. Oto gdy na przykład pani o nader pociągającej aparycji przekonuje na własnym przykładzie, że po zażyciu leku „X” ból głowy mija jak ręką odjął, ja, w lot chwytając żart, komentuję: „Dobra, dobra! «Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki...»”. Albo też miast głowić się bezowocnie nad filantropią banku, który gwarantuje 6-procentowy zysk, podczas gdy inne banki oferują mizerne cztery procent, kwituję z miną wtajemniczonego: „Przed użyciem zapoznaj się...”.

Choć ostatnio coraz częściej łapię się na myśli, że dobrze by było, gdyby konsument z owego „użycia” najzwyczajniej w świecie zrezygnował...

Może zasadę „Przed użyciem zapoznaj się...” warto również odnieść do serwowanych nam zewsząd ideologicznych haseł, pseudoporad, sloganów i prawd objawionych, które bezkrytycznie łykamy jako własne?


P.S. Występują też na pozór bardziej subtelne formy reklamy. Dowiadujesz się oto, telewidzu, że „Dobranockę” oglądasz dzięki wytwórcy kisielu, na „Wiadomości Sportowe” zaprosił cię producent wody mineralnej, a sponsorem „Prognozy Pogody” jest sieć telefonii komórkowej. Tylko patrzeć, jak przed kolejnymi derbami stolicy kibice usłyszą: „Sponsorem transmisji meczu Legia Warszawa-Polonia Warszawa jest Komenda Główna Policji”.

Osioł a kosmonautyka radziecka

Pod bezchmurnym lipcowym niebem nad Krajem Krasnodarskim obywatel Pietruchin wprawnym ruchem sięgnął po butelkę i nie bez żalu wypił trzy ostatnie łyki napoju wyskokowego rodzimej produkcji. Poczuł ożywcze palenie w przełyku i na krótko wróciła mu radość życia. Odłożył butelkę, po czym grzejąc bose stopy w piasku plaży w kurorcie Gołubickaja, zawiesił rozmarzony wzrok na lazurowym niebie.

To, co tam ujrzał, napełniło go nadzieją, że po latach eksperymentów i podróbek rosyjski przemysł spirytusowy nareszcie powraca do najlepszych wysokoprocentowych tradycji Rosji radzieckiej.

Usadowiony niespełna dziesięć metrów dalej na Wielkopaździernikowym kocyku z wyhaftowanym sierpem i młotem, towarzysz Bielewin, emerytowany pracownik służb mundurowych, powierzał swe blade członki krasnodarskiemu słońcu, myśli kierując ku gromadce grających w piłkę dziewcząt. Od niedawna wyposażony w europejski światopogląd oraz amerykańską lornetkę „Made in China”, omiatał tęsknym wzrokiem dziewczęce wysportowane ciała w bikini.

Raptem, nie odrywając lornetki od oczu, za przykładem młodych sporstmenek wzrok skierował ku górze – i serce zabiło mu jak za młodzieńczych lat. Obiekt sunący po niebie nad Morzem Azowskim dowodził, że kosmonautyka radziecka, okupiona trupami Gagarina i Łajki, właśnie odnotowała kolejny sukces.

Podniosły nastrój zepsuła gromada rozwrzeszczanych przedszkolaków. Nie bacząc na powagę chwili, wystawiając jak najgorsze świadectwo zapatrzonym na kosmopolityczne wzorce rodzicom i pedagogom, jęły wywrzaskiwać:

- Osioł! Osioł na niebie!

Jeszcze przez chwilę obywatel Pietruchin, towarzysz Bielewin oraz dziesiątki równie patriotycznie nastawionych plażowiczów łudziło się, że osioł latający nad kurortem Gołubickaja jest widomą egzemplifikacją przewagi rosyjskiej myśli technicznej nad przyziemnie pragmatycznym Zachodem. Nadzieje prysły, kiedy za utrzymującym zwierzę spadochronem rozwinął się banner rosyjskiej firmy reklamującej dekadenckie sporty spadochroniarskie rodem z Zachodu.


P.S. Opisana historia jest, niestety, prawdziwa. Rzeczony osioł, na potrzeby reklamy wleczony na spadochronie nad Morzem Azowskim, okazał się zwierzęciem mało lotnym i ostatecznie wpadł do morza. W tłumie rozbawionych plażowiczów nikomu nie przyszło do głowy, by losem osła zainteresować obrońców praw zwierząt, a przypadek firmy zgłosić milicji. Można by zasadnie zapytać, kto w tym towarzystwie okazał się prawdziwym osłem?

O przewadze Pilcha Jerzego nad Pittem Bradem

W zalewie złych informacji, które w kasandrycznym tonie wieszczą bliski już upadek kultury, warto zwrócić uwagę na sondaż amerykańskiego magazynu „iVillage”. Siedemdziesiąt siedem procent z dwóch tysięcy ankietowanych kobiet określiło swe pożycie płciowe jako „bardzo lub względnie zadowalające”, jednak w tym gronie aż sześćdziesiąt trzy procent Amerykanek wyznało, że zamiast seksu wolałyby... poczytać przed snem książkę.

Serce zabiło mi mocniej, bo jako pisarz jestem żywo zainteresowany popularyzacją czytelnictwa, a trudno o czytelnika bardziej wyrafinowanego niż kobieta – a zarazem równie wiernego. Oczami wyobraźni już widziałem, jak Angelina Jolie skazuje Brada Pitta na łóżkową banicję, by z wypiekami na twarzy sięgnąć po świeżutko zangielszczony najnowszy tom prozy Pilcha. Wydało mi się oczywiste, że zainteresowanie książką ma szansę osiągnąć wymiar globalny: skoro kobieta, rozumowałem, zawędrowała na dużo wyższą gałąź drzewa ewolucji, z tym większą łatwością zdoła swym przykładem przekonać do słowa drukowanego przedstawicieli rodzaju męskiego.

Traf chciał, że tegoż dnia wpadła mi w ręce gazeta informująca alarmistycznie już na pierwszej stronie o grożącym Polsce wyludnieniu. Jeżeli przyrost naturalny będzie nadal tak niepokojąco niski, przeczytałem, za czterdzieści lat kraj nad Wisłą będzie uboższy o sześć milionów obywateli. „Wyginiemy jak dinozaury” – ostrzegła pani profesor z ważnego instytutu. Spłoniłem się ze wstydu pod maską twardziela, gdyż nagle pojąłem, że i ja przykładam rękę do nadciągającego upadku ojczyzny. Bo jakże nie wiązać malejącej liczby narodzin z podstępnie promowanym czytelnictwem, w czym od lat miałem swój udział?

Skoro łuski spadły mi z oczu, zacząłem rozmyślać nad takim sposobem zerwania z niecnym procederem, by zasłużywszy na miano patrioty mieć jednak z czego żyć. Rozwiązanie przyszło z najmniej spodziewanej strony, bo podpowiedziała je... literatura. Ożyły mi w głowie rady Owidiusza i zrozumiałem, że właśnie książka może się stać sprzymierzeńcem w walce o większy przyrost naturalny. Jak w przypadku leczenia innych przypadłości, skuteczność zależy tylko od doboru medykamentu. Spektrum jest ogromne, od Nad Niemnem po Wojnę polską-ruską. Można śmiało prognozować, że wkrótce na rynku pracy pojawi się nowy popłatny zawód – literaturopeuta.


P.S. Z niepokojem odnotowuję, że w pisarskiej branży pojawił się nowy groźny konkurent w osobie Fidela Castro. Il Comandante właśnie ogłosił pierwszy tom wspomnień i zapowiedział, że gotowy jest już następny. Za sprawą przywódcy rewolucji kubańskiej szykuje się przewrót w historii literatury.

Einstein jaki jest, każdy widzi

„Koń jaki jest, każdy widzi” – podał ksiądz Benedykt Chmielowski w pionierskiej jak na owe czasy encyklopedii, sądząc zapewne, że sprytnym wizerunkowym fortelem problem zdefiniowania konia rozwiązuje raz na zawsze. Mylił się srodze. Autor Nowych Aten już na samym wstępie zresztą wykazał się naiwnością, deklarując, że dzieło swe pisze „mądrym dla memoryału, idiotom dla nauki”. Owszem, jak świat światem ludzie dzielą się na mądrych i głupich. Naiwnością jest jednak suponować, że ci ostatni do swej głupoty gotowi sami się przyznać.

W epoce politycznej poprawności bezpieczniej jest zakładać, że mądrość i głupota „niejedno mają imię”. Nie inaczej rzecz się przedstawia, jeśli chodzi o problem oglądu rzeczonego konia. W końcu żyjemy w czasach, które jak żadne wcześniej dowodzą słuszności powiedzenia, że każdy medal ma dwie strony. Służę przykładem.

Właśnie w tych dniach w amerykańskim stanie New Hampshire przyszedł na świat źrebaczek. Oseskowi dano na imię Einstein, co już samo w sobie skazuje go na psychologiczną traumę w trudnym okresie intelektualnego dojrzewania. Ale nie samym imieniem źrebaczek się wyróżnia. Rzecz w tym, że Einstein okazał się ewenementem pod względem wagi – choć nie jest bynajmniej kucykiem, waży niespełna trzy kilogramy, z miejsca zatem został uznany za najmniejszego konia świata. Imć Benedykt Chmielowski musiałby rzeczone encyklopedyczne hasło znacznie rozwinąć.

Dziś zadanie miałby o tyle trudniejsze, że w dobie prymatu mediów i ich związków z polityką przysłowiowe „dwie strony jednego medalu” nierzadko krańcowo się różnią. Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie, jak przypadek „końskiego Einsteina” opisałaby gazeta przyjazna Ameryce, na przykład wychodząca w Rumunii; a jak z kolei ten sam temat ująłby dziennik wydawany w kraju o nastawieniu mocno antyamerykańskim, powiedzmy, w Wenezueli. „Wyhodowanie miniaturowego źrebaka stanowi kolejny chlubny dowód supremacji amerykańskiej nauki i technologii nad resztą świata” – mogłaby obwieścić prasa bukaresztańska. Z kolei wiodący organ prasowy w słynącym z wolności słowa raju prezydenta Chaveza orzekłby z jadowitą satysfakcją: „Karłowate jankeskie źrebię to namacalny dowód skarlenia amerykańskiej nauki i ostatecznego upadku moralności w kraju, który od wieków próbuje innym narzucać swą wolę”.

Przed wielu laty furorę w telewizji robił serial – amerykański zresztą – pod polskim tytułem „Koń, który mówi”. Wielka szkoda, że fikcja choć na krótko nie może się oblec w szaty rzeczywistości. Warto by posłuchać, co mieliby nam do powiedzenia wspomniany Einstein i jego pobratymcy.


P.S. Komuniści ukraińscy zrobili zrzutkę na pomnik Stalina. Cóż, każdy ma taki „gabinet osobliwości”, na jaki sobie zasłużył.

Dziewczynka z zapalnikami

Mieszkający ze mną po sąsiedzku profesor X., człowiek wielkiego serca lecz, niestety, dysponujący bardziej niż mizerną emeryturą, dorabia sobie jako parkingowy na miejscowym osiedlu. Choć nieskory do zwierzeń, przydybał mnie w pewien sobotni poranek i opowiedział mrożącą krew w żyłach historię. Podaję ją słowo w słowo, nieco tylko skracając, by jak najszybciej dojść do niosącej przestrogę puenty:

- Równo tydzień temu wybrałem się na spacer do centrum. Mróz był jak dzisiaj. Nogi same poniosły mnie na plac Defilad. Patrzę, a w samym środku postalinowskiej kamiennej pustyni stoi dziewczynka z zapałkami. Sypie śnieg, mała kuli się w przymałym paletku, przechodnie tymczasem na jej widok jeszcze przyspieszają kroku. Złość mnie wzięła na niesprawiedliwy los, który jednym pozwala raczyć się grzanym piwem, a innych wysyła z zapałkami na ulicę. Podszedłem i z troską w głosie pytam:

- W domu aż taka bieda?

Niewinne fiołkowe oczy zmierzyły mnie taksująco i raptem słyszę:

- Na studia zbieram.

- Dziecko drogie! A ile ty masz lat?

- Dwanaście.

- Nie za wcześnie myśleć o czesnym?

- To pan nie wie, ile dziś kosztuje nauka. Odpowiednie środki zdołam zgromadzić nie wcześniej niż do czasu osiągnięcia pełnoletniości.

Zdziwił mnie tak dojrzały sposób formułowania myśli u małego dziecka. Mówię z troską:

- Ale na sprzedaży zapałek zarobisz grosze! Skórka nie warta wyprawki!

Nagle słyszę nad uchem ochrypły bas:

- Kup pan od małej zapalnik. – Dryblas miał pooraną bliznami twarz i posturę atlety. Chciałem się cofnąć, ale złapał mnie za kołnierz i zmusił do obejrzenia zawartości koszyczka.

- Na co mi zapalnik? – wydusiłem.

- Pańska inwestycja we własne bezpieczeństwo. – Wolną ręką obmacał mi kieszenie spodni, znalazł mój dowód i spisał z niego adres. – Szanowny pan nie kupi zapalnika, to przyjdę z uzbrojonym granatem.

- To bandytyzm! – zapiałem. – Idę na policję!

- A ładnie to tak – krzyknęła dziewczynka z zapalnikami – żeby stary chłop zaczepiał na ulicy małą dziewczynkę?

W ramach zawartego tego dnia kontraktu profesor X. będzie wpłacał comiesięcznie sto złotych na konto małej. W geście dobrej woli dryblas zgodził się rozbić tę sumę na cztery tygodniowe raty.

- Z emerytury nie wydolę – profesor z jękiem zakończył opowieść. – Nie słyszał pan o jakimś dozorcostwie? Co drugą noc mam wolną.


P.S. Słówko o wyborach, tyle że w Islandii. Tamtejsza „Najlepsza Partia”, ugrupowanie założone dla żartu przez telewizyjnego komika Jona Gnarra, wygrała wybory komunalne w Reykjaviku. Gnarr prowadził kampanię pod hasłem, że jego partia może obiecywać więcej niż inni, ponieważ nie zamierza dotrzymywać obietnic. Najwyraźniej wyborcy w Islandii uznali, że prawdomówny polityk jest sam w sobie nieocenionym skarbem.

Kraby a zdrowa tkanka narodu

Doktrynerstwo, bliski kuzyn ideologii, może zapaskudzić najbardziej nawet klarowny obraz rzeczywistości równie skutecznie, jak muchy z nieśmiertelnej powieści Haška, które z właściwą muchom bezstronnością obsrywały portret cesarza Franciszka w praskiej gospodzie „Pod Kielichem”. Smutnym tego potwierdzeniem są losy pewnej agencyjnej depeszy zatytułowanej „Seks z sąsiadem”.

Znany z krótkich form tabloid, pochłaniany codziennie przez pół miliona polskich mężczyzn, z oryginalnej jednostronicowej depeszy upichcił kilkuzdaniowy materiał ozdobiony zdjęciem pozbawionej ubrań oraz pruderii damy, opatrzony tytułem „Dobrosąsiedzkie stosunki”. Pisany wytłuszczonym drukiem artykulik obwieszczał: „Ledwo mąż Anny S. (l. 29) zamyka za sobą drzwi, młoda żona uprawia seks z sąsiadem”.

Z kolei prawicowo-katolicki wielkonakładowy dziennik dał wyraz oburzeniu, przypuszczając atak z pozycji obrońcy moralności oraz ojczyzny: „Propagowanie wzorców niszczących zdrową tkankę narodu i ośmieszających instytucję małżeństwa wpisuje się w szereg działań osób i instytucji, którym na rękę dramatyczny spadek liczby narodzin skazujący Polskę na rolę pariasa Europy”.

Natomiast mocno liberalny dziennik o zasięgu ogólnopolskim przypuścił atak z pozycji feministycznych: „Propagowanie haniebnych postaw, sprowadzających kobietę do rangi przedmiotu, wpisuje się w cały szereg działań osób i instytucji, którym na rękę utrwalanie XIX-wiecznego podziału świata na dominujących samców i spolegliwe samice. Takiemu Ciemnogrodowi mówimy nasze stanowcze «nie»”.

Zakładając, że prawda jest w niektórych kręgach wciąż jeszcze w cenie, nie od rzeczy będzie porównać powyższe fragmenty z faktycznym brzmieniem wspomnianej agencyjnej depeszy. W skrócie informowała co następuje: „Jak podaje magazyn naukowy «Biology Letters», samice krabów z gatunku Uca annulipes oferują swe wdzięki sąsiadom gotowym bronić ich nory przed obcymi intruzami. Samce dysponują potężnymi szczypcami, szczypce samic zaś są dużo mniejsze, stąd właśnie wykształciła się szczególna «obronna koalicja», którą, sprowadzając zjawisko do realiów homo sapiens, można nazwać «ochroną za seks». Wbrew pozorom jednak «skok w bok z sąsiadem» zdarza się w świecie zwierząt znacznie rzadziej niż u ludzi”.


P.S. Jak zwykle stronnicze media skrytykowały decyzję PKP o likwidacji niektórych połączeń kolejowych. A przecież decyzja jest podyktowana troską o dobro podróżnych. Wszak już towarzysz Gomułka wykoncypował, że najlepszym sposobem na redukcję wypadkowości na kolei jest zmniejszenie częstotliwości kursowania pociągów.

Podróże koleją, czyli od Joyce’a do Lenina

Jeśli nawet podróże kształcą, to wiedza w ten sposób nabyta jest okupiona niemałym stresem i wysiłkiem. Dobrym tego przykładem jest podróżowanie koleją.

Kolejowy przedział to swoisty mikrokosmos, w którym ścierają się ze sobą typy ludzkie i cechy charakteru. Na podstawie wieloletnich obserwacji doszedłem do przekonania, że pasażerów można z grubsza podzielić na trzy kategorie: piknikowicz, przywódca stada i odludek. Pole obserwacji, dodam, zawęziłem tylko do mężczyzn. Kobieta jako istota bardziej skomplikowana wymaga złożonych instrumentów poznawczych, o badaniach w terenie nie wspomnę.

Pasażer-piknikowicz to typ neurogenny i w miarę możności należy się go wystrzegać. Już na pierwszym kilometrze rozpakowuje walizki z kanapkami i napojami. Nie stroni od jajek na twardo i przyprawionych czosnkiem ogórków, lubi zagryzać kiełbasę z pęta, nie gardzi przystawkami, ciastem domowego wypieku i owocowym deserem. Konsumpcję kończy pół godziny przed stacją docelową, dając do zrozumienia, że w razie potrzeby dysponuje arsenałem wystarczającym na znacznie dłuższą trasę.

Gwoli sprawiedliwości zauważmy, że piknikowicz ma jedną istotną zaletę: mając usta wypełnione jedzeniem, rzadko się odzywa. Docenimy wagę tej zalety, jeśli trafimy na „przywódcę stada”. Ten typ pasażera wykazuje szczególnie niebezpieczny rodzaj agresji: w przedziałowym mini-stadzie poczytuje sobie za punkt honoru objęcie roli dowodzącego. To on decyduje, kiedy okno w przedziale ma być otwarte, a kiedy zamknięte. Narzuca dobór lektury do poduszki i porę gaszenia światła. Niewiele nam pomoże zdjęcie marynarki i zademonstrowanie 50-centymetrowego bicepsa. Jeśli bowiem poczuje się zagrożony, gotów bronić przywództwa w stadzie podsypując nam środek nasenny albo trutkę na szczury. Moja rada: wysiąść na najbliższej stacji.

Krańcowe przeciwieństwo powyższego stanowi pasażer-odludek. Od pierwszych minut podróży skrywa się przed współpodróżnymi za książką, gazetą czy laptopem. Często spotykanym podgatunkiem jest osobnik jak na zawołanie zapadający w sen i przesypiający całą trasę. Wbrew pozorom ten typ właśnie bywa szczególnie niebezpieczny – nierzadko tylko pozorując senność, może bowiem jedynie próbować uśpić naszą czujność. W razie najmniejszych podejrzeń radzę podjąć bezzwłocznie trud lektury Ulissesa Joyce’a. Dręczony intelektualnie mózg nie pozwoli nam zasnąć i paść łatwym łupem przyczajonego drapieżnika. Jak mawiał towarzysz Lenin, wartościowa książka jest najlepszym przyjacielem człowieka.


P.S. Swoją drogą nachodzi mnie refleksja, że Włodzimierz Iljicz, przemycony ze Szwajcarii do Rosji w zaplombowanym wagonie, o podróżowaniu koleją musiał wiedzieć niejedno. Biorąc pod uwagę późniejsze krwawe wyczyny wodza rewolucji, zastanawiam się też, w jakich to książkach Lenin upatrywał wówczas przyjaciół.

Motywacja do długowieczności

Złe wieści nadchodzą z Ameryki. Prasa od Nowego Jorku po San Francisco bije na alarm, donosząc o rosnącej z tygodnia na tydzień pladze napadów na banki, których sprawcami są emeryci. Miast korzystać z uroków sędziwego wieku, seniorzy zmuszeni są łatać coraz skromniejszy domowy budżet podejmując się bądź co bądź dość ryzykownego procederu. W San Diego i okolicach prym wiedzie pewien leciwy obywatel, który zgodnie z amerykańską dewizą „bierze sprawy w swoje ręce” – co kilka dni wyrusza „do pracy” wyposażony w baseballową czapkę, ciemne okulary i rewolwer. „Czasy są trudne. Ludzie są coraz bardziej zdesperowani i ledwo wiążą koniec z końcem” – komentują sprawę klienci obrabowanych banków, wyrażając zrozumienie dla tego rodzaju postaw.

Nietrudno sobie jednak wyobrazić, jakim stresem były księgowy, emerytowany kierowca ciężarówki czy nauczyciel okupuje to wymuszone przez życie nowe zajęcie. Można się spodziewać, że wśród tej kategorii „dorabiających sobie emerytów” średnia długość życia będzie dramatycznie malała.

Optymizmem z kolei napawają informacje docierające z Kuby. Jak zwykle wiarygodny komunistyczny organ prasowy „Granma” donosi, że w ciągu zaledwie dwóch lat liczba stulatków na Kubie wzrosła o 53 osoby i wynosi już grubo ponad półtora tysiąca. Jeden z delikwentów, który dożył 120 lat i nadal nie zamierza zrezygnować z udziału w tych zawodach, w napisanej przez siebie książce dowodzi, że receptą na długowieczność jest motywacja, niestosowanie ekstremalnych diet i aktywność fizyczna.

Po namyśle wypada przyznać mu rację. Polacy pamiętający lata Polski Ludowej wiedzą, że aktywność fizyczna była niezbędnym warunkiem przetrwania w państwie sklepowych kolejek i polowań na wszelakie „okazje” – od papieru toaletowego począwszy, a na małym fiacie skończywszy. Co do diety, to mieszkańcy krajów Układu Warszawskiego z całą pewnością unikali ekstremum, zaledwie dwa razy do roku wystawiając nieprzywykły organizm na ryzyko kontaktu z szynką i owocami cytrusowymi.

A motywacja, o której wspomina leciwy Kubańczyk? Któż jak nie my, dzieci PRL-u, powinien umieć odczytać zawarty między wierszami przekaz. Wszak hasło „przeżyć komunizm” niejednego z nas utrzymywało przy życiu. Gratulując towarzyszom z Kuby długowieczności, wypada im również życzyć, by już niedługo mogli sami wybierać sobie dietę – i motywację.


P.S. Skoro mowa o zaletach wieku dojrzałego, odnotujmy z satysfakcją, że pewna mieszkanka Oakland w stanie Kalifornia została w wieku 94 lat absolwentką tamtejszego college’u. Boję się tylko, czy stosowne władze w Polsce nie wykorzystają tej informacji w charakterze argumentu za dalszym przesunięciem wieku emerytalnego.

Emeryci do Zatoki Bengalskiej!

Malkontentom narzekającym na zanikanie wszelkich więzi międzypokoleniowych warto unaocznić, że nie do końca mają rację. Jest bowiem spoiwo, które nierozerwalnie łączy pokolenia staruszków z młodzieżową awangardą. Mam na myśli, każdy ekonomista w mig odgadnie, emerytury.

Eksperci wskazujący, że i w tej dziedzinie obowiązuje znana teoria naczyń połączonych, słusznie dowodzą, że na świadczenia przyszłych emerytów muszą zarobić obywatele dziś jeszcze siusiający w pieluchy. Problem w tym, że po stronie seniorów występuje znaczna superata, po stronie osesków zaś notujemy niepokojąco wysoki deficyt. Innymi słowy, nie będzie komu zarobić na utrzymanie przyszłych emerytów. Co zrobić, by ten ujemny bilans międzypokoleniowy choć trochę zniwelować? Należy znacząco zwiększyć – że posłużę się żargonem handlowym – podaż dzieci. Szkopuł w tym, że mimo bajońskich ofert, jakimi potencjalnych rodziców kusi Najjaśniejsza Rzeczpospolita, wciąż tkwimy w dołku demograficznym – i nic nie zapowiada, że prędko się z niego wygrzebiemy. Czy nie ma zatem sposobu, by tę emerytalną kwadraturę koła rozwiązać?

W tym miejscu odnotujmy, że są narody, które nie czekają z założonymi rękami na rozwój sytuacji. Ciekawym sposobem na przecięcie emerytalnego węzła jest choćby inicjatywa holenderska. Bracia Holendrzy proponują, by obywatel, który ukończył siedemdziesiąt lat, mógł w sposób łatwy, szybki i przyjemny przenieść się na tamten świat. W końcu emeryt jako element nieproduktywny winien sam sobie uzmysłowić, że dla dobra ogółu musi jak najszybciej poddać się recyklingowi, na który przecież tak czy owak skazuje każdego z nas Matka Natura. Im prędzej senior dojrzeje do słusznej decyzji, z tym większym wigorem nowe pokolenia będą wkraczać w dorosłe życie. Problem dziury emerytalnej, chciałoby się rzec, w sposób niejako naturalny zniknie.

Podobną receptę Matka Natura zastosowała w przypadku innego dylematu. Otóż Indie i Bangladesz od ponad trzydziestu lat wiodły spór o prawo do maleńkiej skalistej wysepki w Zatoce Bengalskiej. Pewnego dnia problem zniknął sam, bo na skutek rosnącego poziomu wód w zatoce sporny skrawek lądu przykryły fale.

Przyczyną, dowodzą naukowcy, było globalne ocieplenie. Co do pomysłodawców holenderskiego rozwiązania, należałoby raczej użyć terminu „ochłodzenie”.


P.S. Pani M. z Płocka pyta, czy jej dwunastoletni dzisiaj syn „powinien się kształcić na boksera, czy na pisarza”. Odradzam i jedno, i drugie. Oba sporty jako dyscypliny kontaktowe narażają zawodnika na bolesne kontuzje.

Człowiek Pięciu Minut

Bez względu na porę roku, kalendarz wyborczy czy pogodę, dzień w dzień na naukowców, sportowców, hodowców tudzież twórców kultury oraz działaczy politycznych spływa deszcz nagród i wyróżnień. Wymieniając na chybił trafił, dość wspomnieć Noble, Oskary, Fryderyki, Cezary, Bookery, Niedźwiedzie, Orły i Słowiki. Trofeum nader cennym, bynajmniej nie tylko z nazwy, są Złote Lwy, Złote Kaczki, Złote Globy, Złote Palmy oraz... Złote Dzioby. Osobną zgoła kategorię stanowi tytuł „człowieka roku” – bardzo długą listę otwiera „Człowiek Roku Tygodnika Time”, a zamyka „Człowiek Roku Sklepu Osiedlowego PSS Społem” i „Człowiek Roku Polskich Kolei Państwowych”. Można by rzec, do wyboru, do koloru. Demokracja nie zapomniała o żadnym ze swych dzieci. Czyżby? Nic bardziej mylnego.

Zapewne właśnie owa pozorna obfitość nagrodowej oferty sprawiła, że rewolucjoniści naszej ery, wzorem swych brodatych prekursorów dążący do zaprowadzenia równości i braterstwa gdzie tylko się da, przeoczyli ów przyczółek zapyziałego reakcjonizmu. Tak, apologeci politycznej poprawności przespali stosowną okazję, by również i na tym poletku wyrównywania szans zaprowadzić stosowny parytet. Pora naprawić ich błąd. Wychodząc naprzeciw tak pojmowanemu społecznemu zapotrzebowaniu na sprawiedliwość, ze swej strony proponuję ustanowienie tytułu „Człowiek Pięciu Minut”. Nietrudno wyliczyć, jak wielkie moce przerobowe tkwią w tej prawdziwie egalitarnej inicjatywie w zestawieniu z obrzydliwie elitarną ideą sprowadzoną do hasła „Człowiek Roku”. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w ledwo pięciominutowych odstępach splendor nagrody dzielili po równo pewien były wicepremier, twórca jednego przeboju czy zwycięzca konkursu „Pośladki Sopot 2012”. Najwyższy czas nadać praktyczny wymiar porzekadłu, że każdy ma w życiu swoje pięć minut.


P.S. Etatowym krytykantom z góry odpowiadam, że nie mam nic przeciwko Sopotowi ani pośladkom. Przynajmniej niektórym.

Pomnik jednorazowego użytku

Projektowanie, stawianie, odsłanianie i konserwacja pomników pochłaniają niebagatelne sumy, które znacząco uszczuplają budżet centralny oraz budżety lokalnych samorządów. Warto się zatem pokusić o bardziej racjonalną „pomnikową” politykę. Nie chodzi zresztą wyłącznie o pieniądze. Ujmując rzecz historycznie i politycznie, w dobie upadków systemów politycznych i autorytetów pomnik staje się coraz częściej produktem jednorazowego użytku. Dość wspomnieć los, jaki stał się udziałem spiżowego Dzierżyńskiego, kiedy to po dziesięcioleciach górowania nad placem Bankowym, wówczas noszącym wdzięczną nazwę plac Dzierżyńskiego, pewnego dnia zniknął z cokołu. Jako że nic nie wskazuje, by w wieku XXI autorytety miały się nagle stać wartością stałą, stosownym decydentom podaję pod rozwagę kilka propozycji.

WIELOFUNKCYJNOŚĆ. Cóż stoi na przeszkodzie, by jeden standardowy model, na przykład „pomnik wieszcza”, obsługiwał kilka postaci? W zależności od potrzeb i koniunktury, bez wielkiego nakładu pracy, stosowny „wieszcz” mógłby reprezentować Mickiewicza, Słowackiego tudzież Norwida. Zwolennicy bardziej radykalnych poglądów literackich mieliby możliwość błyskawicznej przeróbki Mickiewicza na Gombrowicza. Modyfikacją takiego rozwiązania może stać się „pomnik obwoźny”.

MATERIAŁ. Biorąc pod uwagę krótkotrwałość pomnikowego żywota, należy dążyć do używania materiałów lekkich oraz umożliwiających szybką modyfikację. Preferowane składniki to gips i glina, w przypadku zaś obiektów mniej monumentalnych – plastelina, modelina i papier-mâché. W razie konieczności sięgnięcia po bardziej trwały materiał, radzę ograniczyć wybór do metalu. Po przetopieniu pomnik polityka może dalej służyć narodowi jako parkowa ławeczka czy zjeżdżalnia na placu zabaw.

LOKALIZACJA. Głównym czynnikiem przy wyborze miejsca winna być łatwość dojazdu. Dotyczy to zwłaszcza pomników z metalu, do których usunięcia potrzebny jest ciężki sprzęt oraz rozwinięta infrastruktura drogowa.


P.S. Propagatorom windowania pomników polityków na wysokie cokoły podaję pod rozwagę, że wprawdzie tak uwieczniony delikwent uniknie podlewania przez psy, będzie jednak bardziej narażony na równie niewdzięczne towarzystwo gołębi.

Aktorstwo zawodem wysokiego ryzyka

Socrealizm – kierunek w sztuce opiewający świat murarzy, włókniarek, przodowników, hutników, traktorzystek i aktywistek – dokonał żywota ponad pół wieku temu i nikt o zdrowych zmysłach nieboszczyka nie opłakuje. Warto wszak mieć na uwadze, że nawet zwykły dobroduszny realizm, którego nikt o zapędy doktrynerskie nie posądza, może doprowadzić do „błędów i wypaczeń”, jeżeli w przedsięwzięciach artystycznych przybiera posunięte do przesady rozmiary.

Przekonali się o tym niedawno aktorzy i widzowie pewnego frankfurckiego teatru, którego dyrekcja postanowiła wprowadzić na scenę opowieść „Moskwa-Pietuszki” autorstwa rosyjskiego pisarza Wieniedikta Jerofiejewa. Ujmując fabularną materię w dużym skrócie, rzecz dotyczy podróżowania koleją i picia. Kolejowe wojaże na scenie oddać niełatwo, ale o oddanie ducha spirytualiów można się już pokusić. Problem w tym, że twórcy spektaklu podeszli do problemu nie alegorycznie, lecz realistycznie. Wódka lała się nie tylko na papierze, ale również na scenie. By granicę między życiem a fikcją jeszcze bardziej zatrzeć, do uczestnictwa w odgrywaniu Jerofiejewowej groteski włączono również widzów. Skończyło się, jak musiało się skończyć – aktorzy trafili do szpitala, część widzów zaś przeniosła się do okolicznych barów, by tam podjąć trud bardziej zaangażowanego zgłębiania artystycznej wizji.

Piszę to świadom nie tylko ryzyka, na jakie coraz częściej narażony jest widz w teatrze, ale również powodowany obawą o aktorską brać. Już teraz z lękiem myślę o losie aktorki, którą apologeta tak rozumianego realizmu postanowi zaangażować do roli Desdemony w „Otellu”. Pewnym zaś sztukom, z „Makbetem” na czele, prorokuję, że w sposób niejako naturalny dość szybko zejdą z afisza.


P.S. Syn sąsiadów, świeżo upieczony absolwent szkoły teatralnej, dostał jedną z głównych ról w megaprodukcji „Rewolucja francuska”. Znam reżysera, przestrzegłem więc chłopaka oględnie, że na taką rolę jest za młody. Nie zrozumiał...

Wykład profesora Orang Utana na temat homo sapiens

Patrzyliśmy, jak wskaźnik profesora wędruje po ekranie, pokazując ilustrujące narrację obrazki. Jak przystało na światowej sławy akademika bez zapędów do oratorstwa, profesor Orang Utan mówił tonem pozbawionym egzaltacji, sprowadzając relację do suchych faktów:

- Samiec homo sapiens miał już dobrze po siedemdziesiątce, był mocno posiwiały i przygarbiony. Wsiadł do autobusu, wyszukał ostatnie wolne miejsce i opadł na siedzenie. Pojazdem tak mocno telepało, że usadowieni homo sapiens zapierali się nogami, by nie spaść, ci stojący trzymali się oburącz uchwytów. Na najbliższym przystanku dołączyła ciężarna samica. Ucapiła się poręczy, w drugiej ręce dźwigała torbę z zakupami.

Siwy samiec dostrzegł ciężarną homo sapiens. Bacznie zlustrował wzrokiem otoczenie. Dostrzegł siedzących po drugiej stronie dwóch młodych samców: ich uzębienie, strój i słuchawki na uszach wskazywały, że mają nie więcej jak szesnaście lat. Samiec, potrząsając resztkami siwej grzywy, przemówił: „Może któryś z panów ustąpiłby pani miejsca?” Młode samce zdjęły słuchawki i odburknęły: „A bo co?” Stary dźwignął się, sam ustępując siedzenie samicy. „Ładnie was wychowali” – sarknął. Młodziki poderwały się i przyparły starego do drzwi. „Jak ci się nie podoba, to wyp...”

W skupieniu chłonęliśmy egzotyczną opowieść. Wskaźnik profesora Orang Utana zatrzymał się na ostatnim obrazku.

- Na najbliższym przystanku stary samiec wylądował na chodniku. Zważywszy na relacje w obrębie omawianego przez nas gatunku, możemy przypuszczać, że nie powrócił już do stada. I rzecz, zwracam państwu uwagę, nie miała prawa inaczej się skończyć. Albowiem stary samiec popełnił chyba wszystkie możliwe błędy, jakie wymieniają badacze fauny pierwotnej specjalizujący się w homo sapiens. Po pierwsze, próbował wymusić na młodych samcach uprzejmość wobec samicy. Po drugie, nie wziął pod uwagę oczywistej kulturowo-socjologicznej zależności, w myśl której młody samiec nie może w obecności grupy rówieśniczej okazać uległości. Po trzecie wreszcie, nie dysponując stosowną siłą fizyczną, świadom reguł walki o prymat w stadzie, nie powinien był rzucać wyzwania młodszym, silniejszym samcom. Reasumując, niefrasobliwość przypłacił życiem.

Po wykładzie wróciłem do domu, jak zwykłe obierając drogę przez plac Bohaterów, w którego centralnym miejscu, obok pomnika generała Szym Pan Zee, ustawiono klatkę z czterema homo sapiens. Tym razem jednak nie mogłem się przemóc i zamiast do klatki, przyniesione im banany cisnąłem do śmietnika. W taki dzień jak dzisiaj, pomyślałem, naprawdę trudno uwierzyć, że my, małpy, pochodzimy od człowieka.


P.S. Naukowcy ostrzegają, że w XXI wieku w zastraszającym tempie rośnie liczba osób, którym do komunikacji z innymi osobnikami wystarcza zasób dwustu słów. Na podstawie własnych obserwacji mogę zaświadczyć, że ocena ta została mocno zawyżona.

Globalne otępienie

Eksperci od lat ostrzegają, do czego może doprowadzić działanie na przekór naturze. Jako sztandarowe przykłady podają wyręb lasów Amazonii, wypuszczanie dwutlenku węgla do atmosfery czy produkcję torebek foliowych. Nikt jednak nie zajął się na poważnie relacją między spożywaniem alkoholu a kondycją narodu. Z góry należy przestrzec, że na tym polu działanie wbrew naturze może przynieść opłakane skutki. W 1985 roku Michaił Gorbaczow, by ukrócić plagę pijaństwa, nakazał zmniejszenie produkcji wódki. Spożycie wódki od tego nie spadło, za to w krótkim czasie upadł Związek Radziecki. Tak to jest, kiedy przeprowadza się operację na zdrowej tkance narodu, który słusznie chlubi się światowym prymatem w konsumpcji napojów wyskokowych.

Podobny błąd popełnia obecny prezydent Rosji, serwując współbraciom w ramach noworocznego podarunku nową odsłonę w „kampanii walki z alkoholizmem”. Dotychczas za średnią miesięczną pensję obywatel mógł nabyć prawie 370 butelek najtańszej wódki. Od Nowego Roku stać go już będzie tylko na 210 butelek. A wszystko dlatego, że zdaniem najwyższych władz uzależnieni od alkoholu mężczyźni żyją za krótko, bo średnio dożywają ledwo sześćdziesiątki. Ale za to jak żyją! Dżentelmeni w każdym calu. Spróbuj w męskim gronie nie wypić toastu za zdrowie pań! O pięknym zwyczaju picia ze szklanek nie wspomnę.

Myślałem, że Rosja niczym więcej mnie nie zaskoczy, ale się myliłem. Z początkiem nowego roku władze federalne wprowadziły nowy rodzaj kary – areszt domowy. To w miarę łagodne ograniczenie wolności ma być stosowane głównie wobec sprawców lżejszych przestępstw. Nikt chyba jednak nie pomyślał, że aby kara była skuteczna, muszą zaistnieć wszystkie warunki do jej wyegzekwowania. To zaś oznacza ni mniej nie więcej, że wraz z wejściem w życie nowych przepisów cała armia bezdomnych musi mieć zapewniony dach na głową. Zaiste, ciekawy to sposób na wprowadzenie ogólnonarodowego dobrobytu kuchennymi drzwiami.


Z ostatniej chwili: Piszący te słowa z przykrością odnotowuje, że szlachetna sztuka czytania tekstu ze zrozumieniem zeszła na psy. Pięćdziesiąt procent dorosłych obywateli ma trudności z dostrzeżeniem różnicy między zdaniami typu: „Ogary poszły w las” i „Od ogarka poszedł las”.

Agresywne kangury z Bierutem w tle

W zalewie wiadomości doprawdy niełatwo przebić się z informacją do czytelnika. Ta mało odkrywcza refleksja przyszła mi do głowy, gdy prześlizgując się wzrokiem między dwoma nagłówkami w gazecie, zastanawiałem się, od którego zacząć lekturę. Pierwszy informował z niejaką dumą: „Cudzoziemcy biegali nago po Wrocławiu”, drugi zaś donosił: „Plaga agresywnych kangurów w Australii”.

Jako osoba życzliwie nastawiona do zwierząt dałem pierwszeństwo australijskim torbaczom. Co się okazało? Wygłodzone na skutek długotrwałej suszy, kangury przypuściły szturm na pastwiska w Queensland, w walce o dostęp do zielonej trawy nie cofając się przed aktami agresji wobec wypasanych tam owiec. W sumie wiadomość zbytnio mną nie wstrząsnęła. Bądź co bądź głodne torbacze nie wyszły przed szereg – pozostały na miejscu przypisanym im w tak zwanym łańcuchu żywieniowym. Gdyby pożarły choć jedną owcę, to co innego! Wówczas historyjka być może by zasługiwała na uwagę świata.

Materiał o nagusach dowodził, że w walce o przyciągnięcie uwagi agencji informacyjnych człowiek musi postarać się bardziej niż zwierzęta. To, że trzej mężczyźni przy temperaturze minus osiemnaście stopni biegali nago w centrum wielkiego miasta mało kogo dziś obchodzi. Każdy redaktor szanującego się brukowca namyśliłby się dwa razy, zanim by wysłał na miejsce fotoreportera. Przypadku nie czyni ciekawszym i to, że cała trójka była pijana. Wszak picie to ulubiona rozrywka jednej czwartej ludzkiej populacji. Pan Mareczek zalał się kiedyś w trupa i ubrany tylko w bejsbolówkę ruszył styczniową nocą na Trakt Królewski, by sfotografować tamtejsze pomniki. I co? Nawet tak zwany pies z kulawą nogą nim się nie zainteresował. Fakt, że dla pana Mareczka picie to rzecz powszednia, bądź co bądź uprawia ten sport od trzydziestu kilku lat. Ale żeby aż tak go zignorować?

Podsumowałem naprędce przypadek wrocławskich nagusów: „pijani” plus „nagusieńcy” plus „trzaskający mróz” plus „miejsce publiczne”. Toż to wypisz wymaluj wspomniany przypadek pana Mareczka! Dlaczegóż zatem on sobie na zainteresowanie mediów nie zasłużył, a trójka z Wrocławia tak? Odpowiedź zdawała się kryć w kompleksie na tle pochodzenia: Mareczek jest autochtonem, wrocławskie nagusy zaś reprezentowały całkiem spore spektrum europejskie, pochodziły bowiem odpowiednio z Niemiec, Hiszpanii i Bułgarii.

Aż chciałoby się zawołać z wyrzutem: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.


P.S. Malkontentom narzekającym na upartyjnienie prasy polecam autentyczny tekst z okładki czasopisma „Dookoła Świata” z marca 1953 roku: „W oknach Domu Partii do późnej nocy jarzą się światła. W tym gmachu, pod kierunkiem wielkiego przyjaciela młodzieży, Bolesława Bieruta, trwa praca pełna myśli i troski o sprawy naszego szczęścia”.

Pudzian i Najman w służbie nauki

Truizmem jest powtarzać, że nauka służy człowiekowi. Wie to aż nadto dobrze każdy praktykujący alkoholik, który poza zestawem do produkcji bimbru trzyma licealne podręczniki do chemii z własnoręcznie pozakreślanymi co ciekawszymi fragmentami. Wiadomo, droga do samodoskonalenia wiedzie przez doświadczenie.

By dać odpocząć mięśniom i oddać hołd nauce, w pewien grudniowy piątek sięgnąłem po świeży egzemplarz miesięcznika „New Scientist”. Zanim Ziemia rozpadnie się na kilkanaście kawałków, dobrze jest czasem skonfrontować własną wizję świata z perspektywami nakreślonymi przez naukowców.

Moją uwagę, chwilę wcześniej skupioną na konfrontacji z bokserskim workiem, z miejsca przykuł artykuł o agresji. „Leżącemu trudniej się gniewać” – głosił stosowny podtytuł. W toku wielomiesięcznych badań naukowcy z amerykańskiego uniwersytetu doszli do wniosku, że osobę pozostającą w pozycji leżącej trudniej wyprowadzić z równowagi. Wystarczy jednak badany obiekt posadzić lub postawić, by mózg przełączał się na tak zwany „tryb zbliżenia”, czyniący obiekt bardziej skłonnym do zachowań agresywnych. Natomiast u osobnika w pozycji na plecach, podkreślono, wspomniany tryb nie uaktywnia się, w związku z czym chęć agresji maleje.

Przyznaję, tekst przeczytałem z mieszanymi uczuciami. Nie wierzę w czyste intencje naukowców, jeśli podłączają ci mózg do prądu i bezkarnie gmerają w twoim intelekcie. Kiedy jednak późnym wieczorem włączyłem telewizor, chcąc nie chcąc musiałem przyznać rację okularnikom z Texas A&M University College. Na ekranie obywatel Pudzianowski stał naprzeciw obywatela Najmana, który przed walką odgrażał się, że zrobi z przeciwnika siekane kotlety. Wystarczyło, że obywatel P. rzucił obywatela N. na deski ringu, by mózg tego ostatniego przestawił się z trybu agresywnego na wielce łagodny.

Otworzyłem „New Scientist” i grubo podkreśliłem zdanie: „U osobnika w pozycji na plecach chęć agresji maleje”.

Zastanawiam się tylko, czy do realizacji programu badawczego należało angażować tabun naukowców i setki tysięcy dolarów. Pojedynek Najman-Pudzianowski dowodzi, że są sposoby równie wiarygodne a dużo mniej kosztowne.


P.S. Jak wykazała sonda uliczna, pod wpływem rówieśniczek niemal połowa młodych chłopców marzy o zostaniu gładkolicym wampirem. Cóż, w czasach gdy mężczyzna jeszcze sam o sobie decydował, zwykł czerpać wzór z Clarka Gable’a, Janka Kosa albo Bruce’a Lee.

Salon pustych haków

W czasach gospodarki rynkowej, której hasłem naczelnym jest konkurencyjność – nie zawsze, niestety, tożsama z jakością – wytworzyła się szczególna symbioza między biznesem a językiem. W miejsce niegdysiejszych piekarni, siłowni, zakładów fryzjerskich czy cukierni jak grzyby po deszczu powstają „pracownie wypieków”, „akademie ruchu”, „salony paznokci”, „pracownie dobrego zdrowia” czy „akademie pączków”. Być może zdaniem biznesowo-językowych ekwilibrystów „odwiedzę salon fryzur” brzmi bardziej światowo niż „pójdę do fryzjera”. Z tego zapewne powodu zakład fotograficzny przechrzczono na „pracownię wspomnień”, a sklep z zegarami, zegarkami i wszelakimi odmierzaczami sekund nazwano „pracownią czasu”. Tylko patrzeć, jak zakłady energetyczne zostaną przemianowane na „fabryki dobrej mocy”, a Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania nazwie się „Akademią Czystości”. Wstrzemięźliwość i ostrożność w uprawianiu tego lingwistycznego poletka są jednak jak najbardziej pożądane. Choćby taki „salon pierników” niekoniecznie przecież musi się kojarzyć z miejscem wypieku popularnych słodkich miodowych smakołyków...

Oddzielony od siermiężnej komuny bezpieczną cezurą dwudziestu kilku lat, w powyższym duchu pozwolę sobie na garść osobistych sklepowo-lingwistycznych refleksji. Otóż bez wielkiego ryzyka błędu zaryzykuję twierdzenie, że gdyby Komitet Centralny PZPR wykazywał się większą językową odpowiedzialnością, upadek komunizmu w kraju nad Wisłą zostałby odwleczony o kilka lat. Jak zły sen pamiętam sklepowe wnętrza nieskażone obecnością mięsa, kiełbasy, jaj czy cytrusów. Wiem, poetyka słów schabowego nie zastąpi! Ale czyż narodowi nie żyłoby się lepiej, a Jedynej Słusznej Partii dostatniej, gdyby ordynarny „mięsny” zastąpić „salonem pustych haków”, a pozbawiony wiktuałów sklep spożywczy nazywać „akademią octu”?


P.S. Pan Mareczek, który empirycznie poznał smak wszystkich PRL-owskich alkoholi tudzież ciężar milicyjnych pałek, ówczesną Komendę Główną Milicji Obywatelskiej proponuje nazywać „Pracownią Łamania Kości”.

Kobiety biorą sprawy w swoje pięści

Politycy, działacze i celebryci od miesięcy próżno debatują nad sposobami zrównania szans obu płci, tylko marnotrawiąc własny czas i publiczne pieniądze. Z radością zatem odnotowujemy, że podczas gdy tak zwani decydenci unikają podjęcia zobowiązujących decyzji, zwykły obywatel gotów jest wziąć sprawy w swoje ręce. W tym konkretnym przypadku, co warte podkreślenia, chodzi o „zwykłą obywatelkę”. Jak doniosła jedna z ogólnopolskich gazet, pewna pani w Elblągu wyposażona w atrapę broni udała się do jednego z tamtejszych banków i zażądała pieniędzy. Zainkasowawszy kilkadziesiąt tysięcy złotych, podziękowała ukłonem i oddaliła się w nieznanym kierunku. Szybko, sprawnie... i uprzejmie. Bez dominującej w świecie mężczyzn brutalności.

Elbląski przypadek warto odnotować również w świetle przepychanek wokół parytetu na listach wyborczych. Dowodzi bowiem znamiennie, że kobiety, nie oglądając się na polityczne wytyczne czy socjologiczne wskaźniki, z własnej inicjatywy coraz śmielej wkraczają na obszary do niedawna zarezerwowane dla mężczyzn. Wiatr odnowy, który w różnych epokach przywiał nam sufrażystki, traktorzystki i parlamentarzystki, dziś toruje drogę żołnierkom, bokserkom, spadochroniarkom, piłkarkom i kulturystkom. Coraz bliższy już moment, gdy naprzeciw Mariusza Pudzianowskiego stanie na ringu przedstawicielka płci pięknej. Mistrzyni mixed martial arts, czyli ekspertka od kopania, obalania, duszenia i okładania pięściami, w kilkanaście sekund upora się z robotą, podziękuje ukłonem i uda się na umówioną wizytę u kosmetyczki.


P.S. Inna gazeta o zasięgu ogólnopolskim przyjrzała się bliżej medialnemu image pewnego piłkarza, dochodząc do wniosku, że względną rozpoznawalność zawdzięczał tylko i wyłącznie małżeństwu ze znaną piosenkarką. Tuż po rozwodzie przybrał na wadze i stracił na popularności. Panowie, trudno nie odnieść wrażenia, że odkąd policzono nam chromosomy, również dni naszej męskiej supremacji są policzone.

Z duchem czasu, czyli rzecz o piersiach

Są chwile w życiu człowieka, mężczyzny nie wyłączając, gdy trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i uznać granicę swoich możliwości. Taka niewesoła refleksja naszła mnie w pewne czwartkowe popołudnie, gdy zdałem sobie sprawę, że podejmowane przeze mnie tematy bledną wobec wagi spraw, jakimi na co dzień żyje świat. „Wbiła mężowi nóż w serce”; „Zobacz nagą piosenkarkę pod prysznicem”; „Szukał miłości, znalazł śmierć”; „Całowała go wargami na botoksie” – informowały mnie krajowe gazety, graffiti na murach tudzież portale internetowe. Już pobieżna lektura artykułów pozwalała wyciągnąć wniosek, że w tych pogłębionych studiach nad kondycją rodzaju ludzkiego na plan pierwszy jak zwykle wysuwają się kobiece piersi: „Silikony czy naturalne?”; „Naucz się je masować”; „Powiększ sobie biust”; „Małe piersi powodem kompleksów”; „Rzucił ją z powodu dużego biustu”; „Latem plaże zakwitają piersiami”.

Zrozumiałem, że w starciu z takim przeciwnikiem nie mam najmniejszych szans. Chyba że będę walczył z wrogiem jego własną bronią...

Czemu nie, postanowiłem z męską determinacją. Pójdę z duchem czasu. Będę pisał o kobiecych piersiach.

Do realizacji tematu przystąpiłem w sposób planowy i praktyczny. Pierwsze kroki skierowałem do sklepu z damską bielizną. Stojąc przed wystawą rejestrowałem w pamięci różnych rozmiarów, kształtów i kolorów biustonosze, kiedy poczułem czyjąś obecność. Zerknąłem w bok. Schludny szczupły mężczyzna około osiemdziesiątki odwzajemnił moje spojrzenie.

- Zboczeniec czy profesjonalista? – spytał.

- Profesjonalista – zapewniłem na wszelki wypadek.

- W takim razie co pan wiesz o piersiach? – wypalił.

Świeżo po lekturze internetowych artykułów, jąłem wyliczać jak uczniak:

- Piersi z grubsza dzielą się na gruszkowate, melony, jabłka i wisienki. Są też...

- Dziecko pan jesteś! – przerwał mi obcesowo. – Prawdziwy profesjonalista wyróżnia tylko dwie kategorie: piersi dostępne i niedostępne. – Zanim odszedł, obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu i powiedział sentencjonalnie: - Droga do wiedzy, młody człowieku, prowadzi przez poznanie empiryczne.


P.S. Pan X., znany piosenkarz, chcąc podzielić się małżeńskim szczęściem, udostępnił internautom fotki nagiej żony. Można śmiało suponować, że ten szczodry gest męskiej solidarności przyniesie wzrost sprzedaży płyt artysty.

Kopernik ojcem chrzestnym feminizmu

Kiedy mocno sczytany egzemplarz „Nowin Pokątnych” wreszcie do mnie dotarł, doznałem tak zwanych ambiwalentnych odczuć. Radość, że myśl filozoficzna profesora Jana Wolnego-Rozlazłego po tylu latach ujrzała światło dzienne przyćmiewał smutny fakt, iż historyczna odezwa luminarza polskiej maskulinistyki trafi do ograniczonej liczby wybrańców. Tygodnik „Nowiny Pokątne”, który jako jedyny z polskich periodyków zgodził się wykładnię profesora podać w druku, ukazuje się w liczbie zaledwie tysiąca dwustu egzemplarzy. Już po chwili jednak, odnotowując ze wzruszeniem pstrzące gazetę tłuste plamy po kiełbasie tudzież ślady po papierosach i niskogatunkowym alkoholu, pojąłem, że historyczny numer tygodnika krążył niczym relikwia z rąk do rąk – tym samym zaś krąg odbiorców jest nieporównanie większy.

Z podobnym wzruszeniem udostępniam dziś rzeczony artykuł szerokiemu gronu odbiorców w nadziei, że profesor Jan Wolny-Rozlazły w niejednym męskim sercu wznieci zarzewie buntu i niezgody na świat tkwiący w okowach feminizmu.

„Koledzy! Towarzysze! Mężczyźni! Zespoleni wspólnym nieszczęściem, świadomi, że historia tak czy owak spycha nas do okopów, miejmy choć odwagę podzielić się ze światem odkryciem, którego dokonałem po latach przemyśleń: kołem zamachowym feminizmu jest przewrót kopernikański! Odwracając uświęcony porządek między Słońcem a Ziemią, Kopernik zdestabilizował świat i w konsekwencji tego naruszył zdrowe fundamenty męskiej dominacji. Dalej sprawy potoczyły się szybko. Ledwo oczy zamknął Henryk VIII, który całym swym życiem pięknie zaświadczał, jak dawać odpór żeńskiej nawale, tronem Anglii zawłaszcza kobieta, z mężczyzn czyniąca sobie podnóżki. Szekspir wysługuje się Elżbiecie na scenie, hrabia Essex kładzie dla niej głowę na pieńku, a John Harrington specjalnie dla królowej buduje pierwszy spłukiwany wodą sedes. Hańba!

Męski honor próbowali jeszcze ratować w następnych wiekach Danton i Richard Gatling, ojcowie, odpowiednio, masowego terroru i karabinu maszynowego. Wizjonerską odwagą zabłysnął Pierre Perignon, dając ludzkości korek do szampana. Odnotujmy też starania Picassa, słusznie sprowadzającego kobiece wizerunki do prostych figur geometrycznych. Niestety, zapoczątkowanej przez Kopernika zagłady świata nie dało się już odwrócić. W pierwszych dekadach XX wieku kobiety zastąpiły gorset biustonoszem, dostając jednocześnie od świata prawo głosu, elektroluks i możliwość posiadania własnego konta bankowego. Z tą właśnie chwilą mężczyzna stał się zgoła niepotrzebnym balastem.

Podpisano: Profesor Jan Wolny-Rozlazły, nestor polskiego maskulinizmu, prezes Męskiej Partii Odrodzenia (w skrócie: MPO).

Pisane nocą, w przeddzień niesławnej rocznicy urodzin Kopernika, w oddalonym od zgiełku świata sanatorium, którego bezpieczeństwa strzegą kraty w oknach i strażniczki wyposażone w szybkostrzelny wynalazek Richarda Gatlinga”.


P.S. Męska Partia Odrodzenia (w skrócie: MPO) z żalem odnotowuje, że mężczyźni odmawiający wygalania klatki piersiowej mają utrudniony dostęp do stanowisk kierowniczych.

Topienie Pałacu Kultury, czyli sadzawka demokracji w Warszawie

Pomysł jednego z ministrów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, by warszawski Pałac Kultury i Nauki – symbol komuszego ucisku – zburzyć, a w jego miejsce posiać trawę i wykopać staw, został nie wiedzieć czemu wyśmiany. Wiadomo, rodzimi wizjonerzy nigdy nie znajdowali u Polaków uznania.

Ze swej strony szczerze przyklaskując pomysłowi, pozwolę sobie zaproponować pewne modyfikacje do ministerialnej wizji. Mając na uwadze niesławne „polskie tempo prac” należy już na wstępie uwzględnić, że demontaż podarku Stalina zwieńczony uroczystym laniem wody może zająć całe lata. Praktyczniej i taniej będzie Pałac zatopić. Praga ma Kafkę, Karpaty – Drakulę, niech i Warszawa zyska wreszcie symbol, o którym usłyszy świat. Projekt „Wysepka komunizmu w sadzawce demokracji” ma szansę przejść do historii i przyćmić symboliką obalenie muru berlińskiego. Polska, tylekroć oskarżana o działania demontujące światowy ład, da przykład konstruktywnego myślenia, które odrzuca ślepą destrukcję.

Warto też pamiętać, że przez podtopienie Pałacu wzbogacimy polski zryw wolnościowy o ważny dla narodowej tożsamości wymiar metafizyczno-religijny. Poniekąd na wzór corocznego topienia Marzanny, naród ostatecznie zmyje z siebie wodą grzech komunizmu, niedzielnych czynów społecznych, pałaszowania kiełbasy w piątki i masowego uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych.

Jak to bywa z koncepcjami, u których podstaw legł ludzki geniusz, historycznie zasadny projekt „lania wody” może zaowocować świetlaną wizją postępu o trudnych dziś do przecenienia korzyściach. Fachowo i planowo podtapiana stolica stanie się z czasem „Wenecją Wschodu”, bijąc na głowę swą przereklamowaną włoską imienniczkę. Nie przez przypadek bynajmniej godłem Warszawy jest Syrenka.


P.S. Miło nam donieść, że nestor polskiego maskulinizmu profesor Jan Wolny-Rozlazły poparł swym autorytetem ministerialną wizję osadzenia Pałacu Kultury i Nauki w sadzawce.

Jak poległem na wojnie polsko-ruskiej

Miałem na zbyciu trzydzieści złotych, byłem złakniony kontaktu z tak zwaną kulturą wyższą i zdecydowany spędzić najbliższe dwie godziny w anonimowym zaciszu sali kinowej. Ale jeszcze stojąc przed kasą zmagałem się z dylematem: obejrzeć nagie piersi Penelopy Cruz czy tors Silnego? Ostatecznie zwyciężył patriotyzm.

Zaczęło się obiecująco. Na ekranie Silny dowodził, że ogłada mu nieobca, zatem kobieta żująca gumę wzbudza jego dezaprobatę. Rzucając kobietą o barowe półki z alkoholem zapewne odbiegał daleko od potocznego wizerunku dżentelmena, wykazywał za to z godną podziwu konsekwencją, że wcześniejszą deklarację traktuje nad wyraz poważnie. Zrozumiałem jeszcze, że dama, za pomocą której właśnie rozbił butelki, niedawno Silnego porzuciła. Porzucony mężczyzna miotał się między miłością a nienawiścią, w obu skrajnych sytuacjach wyrażając emocje tym samym pięcioliterowym słowem. Wypisz wymaluj gitowiec Szmaja „Gejzer”, z którym ślepy los zetknął mnie przed laty w szkolnej ławie. Ale Szmaja trzykrotnie powtarzał ósmą klasę, miał rodzinny pociąg do alkoholu tudzież ograniczony zasób słownictwa. I nikomu nie zagościło w głowie, by zrobić o nim film.

Z tylnych rzędów wraz z zapachem prażonej kukurydzy napływały intymne odgłosy damsko-męskich relacji. Na ekranie Silny desperacko uwalniał się od ubrania, lecz za nic nie mógł się uwolnić od sercowych rozterek. Przez chwilę gotów byłem uwierzyć, że wbrew moim intencjom trafiłem na film o miłości. Chwila jednak minęła – i znów przyszło mi walić głową w mur w nadziei, że albo stracę przytomność, albo dostąpię iluminacji i z chaosu ekranowego misz-maszu wyłowię oczywisty dla milionów wtajemniczonych sens.

„Dlaczego «Wojna polsko-ruska» wielkim filmem jest?” – wychodząc z kina daremnie roztrząsałem w myślach. Z ratunkiem w porę przyszedł mi Gombrowicz. Parafrazując słowa, jakimi Gombrowiczowski profesor Bladaczka rozprawia się z profanami wątpiącymi w geniusz Słowackiego, powtórzyłem zatem na własny użytek: „Dlaczego «Wojna polsko-ruska» wielkim filmem jest? «Wojna polsko-ruska» wielkim filmem jest, bo «Wojna polsko-ruska» wielkim filmem jest”.


P.S. Pan Stanisław B. z Łomży pisze: „Trzecią noc z rzędu śni mi się Carla Bruni. Czy jest na to jakieś lekarstwo?” Odpowiadam: nie ma. Ale chętnie się z panem zamienię.

Picie wydłuża życie

Naukowcy amerykańscy odkryli, że rozwód skutkuje trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. W branżowym piśmie „Journal of Health and Social Behavior” dowodzą, że u rozwodników występuje o 20 procent więcej przewlekłych schorzeń, włącznie z depresją, niż u osób żyjących w małżeńskim stadle. Nawet powtórny ożenek nie jest w stanie naprawić wszystkich szkód wywołanych rozstaniem z partnerem.

Rewelacje ekspertów z amerykańskich uniwersytetów przyszły mi do głowy, kiedy w sobotnie przedpołudnie ujrzałem pana Mareczka. Siedział na przysklepowym murku i patrząc smętnie w ziemię, trzymał w ręce zamkniętą puszkę piwa. „A więc to prawda – sarknąłem w myślach, przypomniawszy sobie, że przed dwoma tygodniami konkubina rzuciła pana Mareczka dla handlarza złomem. – Amerykanie jednak się nie mylą”.

Zazwyczaj pana Mareczka omijam szerokim łukiem. Tym razem w odruchu męskiej solidarności podszedłem, by pocieszyć strapionego. Podniósł głowę i spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zwykle czerstwa twarz była prawie przezroczysta, na czole przybyło mu zmarszczek.

- Co się stało, to się nie odstanie – zagaiłem dyplomatycznie. – Zdrówko najważniejsze.

Wyciągnął do mnie drżącą rękę, by się przywitać. Chwytał powietrze jak ryba.

- Właśnie – wychrypiał. – Zdrowie mi siada. – Otworzył puszkę, upił łyczek piwa i pobladł jeszcze bardziej. – Alkohol przestał mi służyć.

- Nie będzie ta, to będzie inna – pocieszałem nieszczerze.

Łypnął okiem, jakby pierwszy raz mnie widział.

- Z babami dałem sobie już spokój – wymamrotał. – Całe nieszczęście przez tych amerykańskich konowałów!

Nadstawiłem uszu. W głowie miałem już mętlik.

- Co też nowego wymyślili? – zacząłem sondować.

- Że picie mleka wydłuża życie. I teraz siostrzyczki faszerują mnie tylko nabiałem.

Pan Mareczek stroni od pracy, więc wzorem innych alkoholowych beneficjentów korzysta z darmowych posiłków u szarytek na Tamce. Do tej pory na jakość zakonnej kuchni nie narzekał.

- Mleko, jogurt i żółty ser – pożalił się z kwaśną miną. – Dzień w dzień to samo. Zresztą sam pan zobacz.

Wyjął z kieszeni spodni zwitek papieru. Rozwinąłem i przeczytałem: „DZIENNE SPOŻYCIE PRZYNAJMNIEJ 400 MILIGRAMÓW WAPNIA OBNIŻA O 60 PROCENT RYZYKO ZGONU Z POWODU UDARU MÓZGU”.

Zmusił się do przełknięcia kolejnego łyka piwa i wykrzyczał, patrząc na mnie błagalnie:

- Przecież każdy zdrowo myślący człowiek rozumie, że mężczyznę w moim wieku, osobę o ustalonej pozycji społecznej, nawet szklanka mleka może zabić.


P.S. Władze żeńskiej szkoły w irlandzkim hrabstwie Cork proszą, by uczennice stawiały się na zajęcia z własnym papierem toaletowym. Strażnikiem i szafarzem rolek papieru będzie klasowy wychowawca. Ze swojej strony możemy z satysfakcją odnotować, że polska kinematografia firmowana nazwiskiem Barei odniosła kolejny zagraniczny sukces.

Kilka luźnych uwag na temat końca świata

Przeczytałem, że zbliża się koniec świata. Ostrzeżenie wypisano dużymi literami na ulicznym słupie ogłoszeniowym, w samym centrum stolicy. Pod anonsem nikt się nie podpisał, ale, wiadomo, licho nie śpi. Zatrzymałem się. Ludzie przechodzili obok, nie zwalniając kroku. Nawet koniec świata wszystkim spowszedniał.

Przejąłem się wiadomością, nie powiem. Koniec świata oznaczał kilka ważnych zmian w moim życiu. Po pierwsze, oszczędności diabli wezmą. Albo ktoś inny. O potencjale twórczym nie wspomnę. Po co zresztą pisać (zakładając, że ktoś by to jeszcze zdążył wydrukować), jeśli plakatem anonsującym zagładę planety nawet pies z kulawą nogą się nie interesuje. Po drugie, zmuszony będę wreszcie przeczytać tych kilka książek, których lekturę od lat spychałem na później. Jakoś głupio odchodzić w kompletnej ignorancji.

Nad globalnymi konsekwencjami końca Ziemi wolałem się nie rozwodzić. Kto mnie poznał, ten zna wrażliwą stronę mojej natury. Kiedy tak stałem przed apokaliptycznym afiszem, pogrążony w ponurych myślach na temat raptownie kurczącej się przyszłości, dla poprawy nastroju postanowiłem przeprowadzić rachunek zysków i strat. Bankructwo tak dużego przedsiębiorstwa jak świat, kalkulowałem, nie obejdzie się bez zgrzytów; z drugiej jednak strony radykalnie rozwiąże kilka drażliwych kwestii, choćby problem globalnego ocieplenia i grożącego ludzkości deficytu wody pitnej. Tym tropem poszedłem dalej: owszem, koniec świata z pewnością przyniesie drastyczny niedobór żywności i zasobów naturalnych, jednak ten mocno zredukowany potencjał przypadnie do podziału zaledwie garstce ocaleńców. Dla nich powinno wystarczyć. Patrząc zaś na zagadnienie politycznie: choć zapowiedziany koniec świata zapewne wprowadzi niemałe przetasowanie w układzie akwenów wodnych i masywów górskich, to z tego samego powodu istnieje spora szansa, że uboga Afryka i bogata Europa nareszcie się zintegrują. Znowu wychodzi na plus.

Tak próbując się pocieszać, zanurzałem się coraz bardziej w oparach absurdu. Odchodziłem już od słupa ogłoszeniowego, kiedy wzrok mój padł na plakat Muzeum Sztuki Hipermodernistycznej. Muzeum z dumą informowało, że w ramach „Wielkiej Introspektywnej Wiwisekcji Fruktowo- Futurystycznej” w latach 2012-2015 organizuje happeningowe pokazy „Obnażyć owoce ziemi”. Po otwierającym ekspozycję projekcie „Obieranie ziemniaków”, lata kolejne z udziałem międzynarodowej awangardy artystów przebiegać będą pod znakiem obierania jabłek, gruszek, bananów, cebuli – aż po wieńczące cykl łuskanie grochu.

„Ha! – ucieszyłem się. – Artystycznej awangardziście jednak przyjdzie obejść się smakiem”. Czasem zapowiedź końca świata jest dobrą wiadomością.


P.S. Od pewnych wysoko postawionych osób dochodzą głosy, że koniec świata i tym razem zostanie odwołany. Podobno wystarczającym kataklizmem będzie próba zbudowania w Polsce kolejnych dwunastu kilometrów autostrad.

Piwna ścieżka ewolucji

Pan Mareczek, pięćdziesięciolatek słusznej postury, prowadzi higieniczny tryb życia. Do południa konsumuje alkohol z umiarem, nie więcej niż trzy piwa, z rzadka decyduje się na butelkę owocowego rarytasu. Musi zachować świeżość, bo w porze obiadu maszeruje na darmowy posiłek do sióstr szarytek na Tamce. Drugą porcję bierze na wynos, więc przez resztę dnia ma czym zakąszać.

Przed panem Mareczkiem życie stawia codziennie tylko jedno zadanie: musi znaleźć sobie sponsora.

Nie rejteruję na jego widok. Moja mina mówi za siebie: to, że noszę krawat i garnitur wcale nie znaczy, że trafiłeś na wymoczka. Żeby nie było nieporozumień: uprawiałem dżudo.

Co prawda tylko przez rok. W czasie studiów, na zajęciach wychowania fizycznego, dwa razy w tygodniu po półtorej godziny. Nauczyłem się padów.

Jeśli miałbym wybierać, to wolę upaść na coś miękkiego.

Pan Mareczek ma znikome pojęcie o psychologii. Podchodzi i bez wstępnych negocjacji wyłuszcza sprawę:

- Panie kierowniku, pan pożyczy parę złotych.

Swoją drogą ciekawe, że upodobali sobie „kierownikowanie”. Rzadko decydują się na „magistra”, „doktora” czy „docenta”. Tytuły naukowe tracą na znaczeniu.

- Nie mam – rzucam hardo.

- Gościa przy forsie nosem wyczuję na odległość – cedzi Mareczek i napiera na mnie. Nagle wydaje mi się wyższy i potężniejszy, jakby przybyło mu z dziesięć kilogramów mięśni.

W kilka sekund zaliczam przyspieszony kurs zen. Prawdziwy mistrz raczej ustąpi, niż zrobi napastnikowi krzywdę. Wysupłuję pięciozłotową monetę. Mareczek znika w sklepie monopolowym, ja wsiadam do autobusu, zajmuję pierwsze wolne siedzenie przy oknie i zaczynam lekturę gazety.

Na stronie 15 w oczy bije wielki tytuł: „Ile zostało w nas z bestii?” Czytam, że pokryte od wewnątrz receptorami zapachów zatoki przynosowe oraz mięśnie podnoszące włosy na ciele w celu nastraszenia innych osobników to pozostałości po naszych małpich przodkach, które zwiększały ich szanse na przetrwanie, lecz nam są zupełnie niepotrzebne. Hm, konkluduję w myślach, pana Mareczka natura najwyraźniej pchnęła na starą ścieżkę ewolucji.


P.S. Konkubina pana Mareczka dowodzi, że ostatni krach na rynkach finansowych mocno uderzył oboje po kieszeni. Rok temu, wylicza, za sześć złotych mogli kupić dwie butelki alpagi, dzisiaj muszą dołożyć do interesu półtora złocisza. W związku z obniżeniem się stopy życiowej domagają się podwyżki – ode mnie.

Parytet językowy, czyli przegrany bój maskulinizmu

Koperta była biała, standardowa, nie zawierała danych nadawcy. Otworzyłem ją – i serce zabiło mi żywiej na widok nazwiska autora listu. Profesor Jan Wolny-Rozlazły, luminarz męskiej myśli filozoficznej i ostatnia nadzieja zapędzonego do podziemia polskiego maskulinizmu, w oszczędnych słowach wyjaśniał powody, dla których od sześciu miesięcy nie dawał znaku życia, prosząc zarazem o jak najszersze rozpropagowanie załączonego „Manifestu Wolności”; co niniejszym czynię, z szacunku dla intelektu profesora nie dokonując najmniejszych ingerencji w tekście.

„Panowie! Towarzysze! Mężczyźni! Z oczywistych powodów nie zdradzając miejsca mego pobytu, świadom, że bój to jest nasz ostatni i raczej klęska nam pisana niż zwycięstwo, proszę was mimo to o trwanie w okopach językowych tradycji! Język, ostatni bodaj bastion konserwatyzmu, pada pod naporem feministycznej zawieruchy. Przywykliśmy do lingwistycznej niesprawiedliwości, za sprawą której niemała grupa określonej proweniencji rzeczowników przybiera jedynie rodzaj męski. Czy słyszał ktoś bowiem, by w zdominowanym przez kobiety świecie „nierób”, „nikczemnik”, „drań” czy „obibok” miały swój żeński odpowiednik? Podobny językowy terror każe mężczyznom znosić w pokorze, że rodzaj żeński okupują desygnaty niosące pozytywny przekaz: „praca”, „odpowiedzialność”, „staranność”, negatywom na przeciwstawnym biegunie przydaje się zaś charakter męski: „fajrant”, „odpoczynek”, „chaos”.

Realizując końcowy etap obłędnego planu zawłaszczenia również języka, piewczynie feminizmu promują na potęgę językowy parytet, by na bodaj ostatnie przynależne mężczyznom obszary wprowadzić żeńską piątą kolumnę. Tam oto, gdzie do niedawna królował niepodzielnie „żołnierz”, „marynarz”, „drukarz”, „drwal”, „kierowca” i „kopacz” wkraczają w blasku reflektorów obce naszej tradycji: „marynarka”, „żołnierka”, „drwalka”, „drukarka”, „kierowczyni”, „kopaczka”.

W poczuciu ciążącego na mnie obowiązku wzywam wszystkich mężczyzn do wsparcia słowem i czynem niniejszego «Manifestu Wolności» i drżącą ręką składam pod nim podpis, nim na powrót nałożą mi kaftan i zwiążą przydługie rękawy.

Profesor Jan Wolny-Rozlazły, prezes Męskiej Partii Odrodzenia (w skrócie MPO)”.


P.S. Ulegając sile argumentów profesora, ze swej strony zadaję retoryczne w swej naturze pytanie: W jakim świetle stawia płeć piękną powszechnie znany fakt, że znienawidzone przez mężczyzn słowo „rogacz” nie doczekało się żeńskiego odpowiednika?

Literaci na ring!

Walkę o najważniejszy w Polsce literacki wawrzyn zakontraktowano na dziesięć rund. W niedzielny wieczór widownia Teatru Wielkiego zapełniła się po brzegi. Jurorzy Nagrody Literackiej "Sęki" zajęli miejsca tuż przy scenie przerobionej na ring, w pierwszym rzędzie zasiadł prezydent z małżonką oraz przedstawiciele firm fundujących nagrodę.

Broniący tytułu Iks, prozaik, poeta i eseista starszego pokolenia, już w pierwszej rundzie celną rymowaną puentą położył na deski Igreka – prozaika, poetę i eseistę młodszego pokolenia. W drugiej rundzie Igrek wyprowadził z prawej śmiały w treści erotyk – i systematycznie zaczął odrabiać straty. Runda trzecia i połowa czwartej przebiegały pod dyktando Iksa – dwukrotny laureat literackich "Sęków" lewym prostym trzymał przeciwnika na dystans, co jakiś czas obijając mu tułów wersami z najnowszego tomiku Razy i skazy. Pod koniec czwartej rundy Igrek zmylił Mistrza i zasunął mu pod żebro obrazoburczy cytat ze swej debiutanckiej powieści Kicha. Iks dotrwał do gongu, po przerwie zaś zasypał Młodego gradem Joyce’owych wulgaryzmów z ostatniego okresu twórczości autora Ulissesa. Zapędzony do narożnika, Igrek odpowiedział bitym z biodra hemingwayem, by następnie, podstępnie zmieniwszy genre, przejść do ataku Fredrowską krotochwilą. Iks stracił rezon, bez powodzenia próbował punktować Miłoszem na przemian z Herbertem. Z trudem chwytał oddech. Literacka sensacja wisiała w powietrzu.

W rundzie szóstej Igrek z powodzeniem zastosował kombinację MMA: Mickiewicz-Masłowska-Asnyk. W siódmej umocnił zarysowującą się przewagę. Iks bronił się nieporadnie, niepotrzebnie sięgając po wyświechtany repertuar balzaków i bitych z zamachu flaubertów. W ósmej Igrek zmierzał już do pewnego zwycięstwa, kiedy niespodziewanie szczęście go opuściło: uderzył eposem ze stalinowskiego okresu twórczości Iksa, co jurorzy zakwalifikowali jako cios poniżej pasa i odjęli mu dwa punkty.

W przedostatnim starciu Igrek serią kąśliwych tyrmandów położył Mistrza na łopatki. Runda ostatnia też zaczęła się po jego myśli. Iks zgiął się w pół pod hip-hopową frazą Masłowskiej, mądrze choć bez powodzenie próbował się ratować podbródkowym kuczokiem. Raptem zmienił taktykę. Zamarkował uderzenie bogoojczyźnianym mickiewiczem, by nagle bitym od dołu mrożkiem trafić Młodego w sam środek szczęki.

W tejże chwili zabrzmiał gong kończący walkę. Pięć tysięcy widzów w teatrze oraz sześć milionów przed telewizorami zamarło w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie, komu w tym roku przypadnie najważniejsza w kraju nagroda literacka. Nagle zaskrzypiały drzwi dzielące salę od foyer, kamery posłusznie wykonały obrót o sto osiemdziesiąt stopni – i w obecności wielomilionowej telewizyjnej widowni na purpurę ceremonialnego dywanu spłynął mocno spóźniony Parnass Pacyków, celebrycki bohater tabloidów i mistrz medialnego autolansu, fikuśnym kapelusikiem i własnoręcznie dzierganym siatkowym podkoszulkiem na zawsze spychając w niebyt werdykt Wielkiej Kapituły Nagrody Literackiej „Sęki”.


P.S. Nie mnie polemizować z epidemiologami, którzy twierdzą, że okres jesienny przyniesie nasilenie zachorowań na świńską grypę. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego pani profesor Iks zagrożenie epidemią wiąże z „nadreprezentatywnością męskiej populacji w dużych skupiskach miejskich”.

Renciści beneficjentami nudystów

Parlamentarzyści prześcigają się w receptach na uzdrowienie finansów państwa. Bodaj do najdziwniejszych należy pomysł opodatkowania coca-coli. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że towarzysz Wiesław – za którego rządów, notabene, Polska odnotowywała deficyt nawet w sektorze rodzimych ogórków – w sprawie coca-coli poszedł trzy kroki dalej, ogłaszając napój chłodzący rodem z Ameryki wrogiem numer jeden Polski Ludowej. Pokolenia skazane na oranżadę i wodę gazowaną z syfonów patrzyły z zazdrością na naród za Wielką Wodą, który raczył się do przesytu coca-colą, o prawdziwej gumie do żucia, wolności i Disneylandzie nie wspomnę.

A wracając do czasów nam współczesnych, pomysłodawca parlamentarnego zamachu na coca-colę dowodzi, że dodatkowe pieniądze ze sprzedaży „amerykańskich” bąbelków pójdą na potrzeby biednych. „A jednak socjalizm zwyciężył” – spuentowałby nie bez racji towarzysz Wiesław. Tyle że historia ta ma jeszcze jedną puentę. Otóż ów parlamentarny spec od podatków w innym miejscu dowodzi, że na pomyśle zyska również ekologia – wyższa cena oznacza, suponuje tenże, że sprzedaż napoju spadnie, w ślad za czym zmniejszy się liczba plastikowych butelek zagrażających środowisku. Nawet laik musi teraz zapytać: jakim cudem spadek popytu na artykuł zaowocuje wzrostem przychodów z jego sprzedaży? No cóż, logika nie zawsze jest mile widzianym gościem w parlamencie.

Pozostając przy temacie podatków należałoby ze smutkiem stwierdzić, że polscy prawodawcy nie są jednak najbardziej awangardowi na tle innych narodów świata. Na przykład władze włoskiej Rawenny chcą nałożyć na mieszkańców podatek od deszczu, Węgrzy zaś zamierzają opodatkować krawaty. Może warto dużo śmielej zaznaczyć udział Polski w tej podatkowej rywalizacji? Dlaczegóż by nie płacić podatku VAT od noszenia bikini? Wykażemy się nowatorskim podejściem do polityki stosowania „podatku od wartości dodanej” (ang. „value-added tax”), którego wykładnię można wyłożyć następująco: „Im więcej z siebie zdejmiesz, tym większy VAT uiścisz”. I tym oto sposobem w myśl zasady sprawiedliwości społecznej podatki płacone przez nudystów poprawią byt polskich rencistów i emerytów.


P.S. Mariolce L., lat piętnaście i pół, odpowiadam: Przykro mi, ale przez najbliższe sześć miesięcy nie przewiduję spotkań autorskich w Pani mieście. Na pocieszenie dodam, że w rzeczywistości prezentuję się dużo gorzej niż na zdjęciach.

Z miłości do literatury polskiej

Stałem w osiedlowym spożywczaku, w myślach powtarzając krótką listę śniadaniowych sprawunków, kiedy ktoś pacnął mnie w plecy.

- Święte słowa – usłyszałem zachrypnięty baryton tuż za sobą.

Zrobiłem krok w lewo, przezornie zwiększając dystans od natręta, po czym lekko skręciłem głowę w jego stronę. Osobnik był w trudnym do określenia wieku, miał na sobie nieco wymięty, nienajnowszy garnitur od Bossa, na twarzy nosił bagaż zmarszczek i kłopotów.

- Święte słowa, szanowny panie – powtórzył chrapliwie i jakby o ton głośniej.

Pobiegłszy wzrokiem za jego spojrzeniem, zobaczyłem wywieszkę „ALKOHOL SZKODZI”.

Zanim zdążyłem dwa razy pomyśleć, w odruchu solidarności z milionami uciemiężonych mężczyzn świata wypaliłem:

- Niby tak, ale z drugiej strony alkohol spożywany w małych ilościach...

Wyprostował się. Był wyższy, niż myślałem. Pozostali kolejkowicze zrobili dwa kroki w tył.

- Nie chrzań pan – wychrypiał. – Wiem, co mówię. Szkodzi. Zarówno kwalitatywnie, jak i kwantytatywnie. Jestem tego najlepszym przykładem. Exemplum, rzekłbym, in extenso.

Poczułem na plecach znajomy mróz. Miałem naprzeciw siebie chorobliwie trzeźwego inteligenta z problemem alkoholowym, który jeszcze przed śniadaniem stawia pytania o sens bytu. Gorzej trafić nie mogłem.

- Zawsze można przestać – wymamrotałem, jednocześnie oceniając odległość dzielącą mnie od drzwi.

- Mnie nie wolno – odparował smutno. – Piję – zawiesił głos – dla dobra literatury polskiej.

Miałem chyba głupią minę, bo nie czekając na moje dictum, podjął dalej:

- Piję, bo muszę. Po latach prób przekonałem się, że najlepsze kawałki prozy wychodzą mi po pijaku. – Niespodziewanie chwycił mnie za klapy marynarki i przyciągnął do siebie. – Wiesz, co jest najgorsze? Pisanie o miłości. Bez pół litra nie siadam do klawiatury!

Ustąpiłem mu miejsca w kolejce. Kazał sobie zapakować trzy butelki „żubrówki” i dwie whisky. Cóż, przynajmniej wydawcy dobrze mu płacą.


P.S. Profesor Jan Wolny-Rozlazły, twórca polskiego maskulinizmu i założyciel Męskiej Partii Odrodzenia (MPO), w najbliższą środę wystąpi z wykładem: „Drukarz-drukarka; drwal-drwalka. Desygnaty genderowo-zawodowe narzędziem polityki lansowania parytetu dla kobiet na listach wyborczych”.

Osioł i sprawa polska

W czasach tak zwanej wolności słowa sezon ogórkowy trwa przez okrągły rok. Podczas gdy poważne gazety ostrzegają świat przed globalnym ociepleniem, rozpadem strefy euro i nową kochanką premiera zaprzyjaźnionego rządu, tabloidy stawiają na piersi: „Znana prezenterka powiększyła sobie biust”; „Królowa porno ubezpieczyła swoje piersi”; „Jak Edyta G. dba o biust”; „Biust serialowej gwiazdy powodem kompleksów”; „Słońce najlepszym przyjacielem twojego biustu”. Z kolei portale internetowe odnotowują z przejęciem: „Doda nie jest już słodką lolitką”; „Włodarczyk rzuciła faceta, ale przyjęła od niego samochód”; „Disco polo wkracza na salony”; „Ameryka chce wyjść z kryzysu po trupie Unii Europejskiej”; „Seks na trzepaku”.

W zalewie bezcennych dla świata informacji łatwo mogłaby ujść uwadze krótka notka „Osioł na deputowanego”. Od dawna tropię alegoryczne związki między królestwem zwierząt i światem polityki, podjąłem zatem trud lektury tudzież analizy tekstu. Znany działacz polityczny (nazwisko i imię podano) zgłosił zamiar wystawienia osła do parlamentu. Kandydatura osła, wyjaśniał, „ma być odpowiedzią na brak godności i moralności obecnych posłów”. Prasa donosiła następnie, że „kandydat na parlamentarzystę w asyście swego politycznego protektora odbył już serię spotkań z potencjalnymi wyborcami”.

Wiadomość zasmuciła mnie i uradowała jednocześnie. Radością napawało to, że w dobie triumfalnego postępu demokracji wolność głoszenia poglądów jest niezaprzeczalnym faktem. Ze smutkiem natomiast skonstatowałem, że pomysł „osioł posłem”, jakże chętnie podnoszony w czasach PRL-u, wyszedł od Bułgara Rosena Markowa, lidera ugrupowania „Forza Bułgaria” i założyciela Partii Mężczyzn Bułgarskich. Pan Markow, złodziej cudzych pomysłów, z właściwą sobie butą twierdzi, że „uwzględniając realia w kraju, osioł może liczyć na 70-80 procent poparcia”.


P.S. Panu Z.L. ze Stalowej Woli odpowiadam: Nie ma pan racji. Karol Marks i Aleksander Dumas to dwie różne postacie. Poza tym Gombrowicz nie jest autorem „Pana Wołodyjowskiego”. Radziłbym ograniczyć oglądanie obrazków, a więcej czytać.

Kobiety, wino i Apokalipsa

Z twarzy profesora Jana Wolnego-Rozlazłego przebijała determinacja mężczyzny, prędzej gotowego oddać życie, niż pozwolić wydepilować sobie łydki.

- Wolność, równość, braterstwo – powiedział smętnie do mikrofonu. Dwa tysiące par męskich uszu łowiło każdą jego głoskę zabarwioną amerykańskim akcentem. – Braterstwo! – powtórzył z naciskiem na pierwszą sylabę. – Nacieszcie się tym dźwiękiem, bo jeszcze tydzień, dwa i zostanie zepchnięte do lamusa przez politycznie poprawne „siostrzeństwo”.

Profesor miał na sobie garnitur od Bossa, był świeżo ogolony, wykąpany – i, niestety, przeraźliwie trzeźwy. Wypisz wymaluj obraz desperata na chwilę przed targnięciem się na życie. Ścierpła mi skóra na plecach z wytatuowanym damskim aktem w skali 1:10.

- Koledzy, przyjaciele, mężczyźni – podjął grobowym głosem. – Pora umierać. Odkąd religia, ostatnia ostoja paternalizmu i maskulinizmu, padła łupem feministek, czuliśmy, że koniec jest bliski. A jednak tylko tuliliśmy uszy, czytając w feministycznie poprawnym wydaniu Biblii: „Na początku Bóg stworzyła niebo i ziemię. (...) I widziała Bóg, że wszystko, co stworzyła, było dobre”. Biję się w piersi. Nawet ja milczałem, gdy kapłanki feminizmu, obalając uświęcony porządek natury, z dnia na dzień jęły wmawiać światu, że Adam powstał z żebra Ewy!

Profesor odtrącił podaną mu puszkę „żubra”. Powiało grozą. Skoro pionier maskulinizmu odrzucał jeden z ostatnich atrybutów męskości, dla milionów zwykłych mężczyzn nie było już nadziei.

- Chowaliśmy głowy w piasek – wychrypiał smętnie. – Błędem było sądzić, że kobiety nie odważą się pójść dalej. Są świętości, chcieliśmy wierzyć, przed którymi nawet one muszą ustąpić. Oto naiwność, za którą dziś przyjdzie nam zapłacić najwyższą cenę.

Stuknął palcem oprawiony w różową skórkę egzemplarz „Feministycznego wydania ksiąg Starego i Nowego Testamentu na wiek XXI i następne”.

- Cud w Kanie Galilejskiej. Zamiana wody w wino. Milowy krok w dziejach ludzkości, który przez wieki popychał świat gładko po wyboistych koleinach cywilizacji. Tak było jeszcze do wczoraj. – Zawiesił głos, by zaraz potem wypowiedzieć apokaliptyczne słowa: - Bo cóż czytamy w Biblii feministek? Że obywatel J. z Nazaretu w ów szczęśliwy dla ludzkości wieczór dokonał w Kanie przemiany wody w perfumy Red Door.


P.S Za insynuacje należy uznać plotki rozsiewane przez prawnuczkę doktora Watsona, że Sherlock Holmes był kobietą.

Pułapki sztuki, czyli zdradzieckie krągłości panny Marioli

Michał R. na trzecim roku studiów rzucił rolnictwo dla sztuki. Techniki nawożenia zamienił na techniki malarskie. Miał zadatki na artystę światowego formatu. Z każdym kolejnym obrazem przybywało mu admiratorów i pieniędzy. Niemal z dnia na dzień „czołowy przedstawiciel polskiej awangardy” zaczął wystawiać w Prado, nowojorskim Museum of Modern Art i w warszawskiej Zachęcie. Czołowe tygodniki świata, od „Time” po „Le Monde”, zamieściły reprodukcję sztandarowego dzieła „Abelard i Heloiza w kąpieli” – trójkąty, kółeczka i prostokąty w mydlanych uściskach Amora. Geometria rzekomo emanująca erotyzmem. Na mój gust obraz mógł równie dobrze przedstawiać deskę rozdzielczą w kabinie traktorzysty. Ale spece od sztuki wiedzieli lepiej.

Michała R. okrzyknięto „drugim Picassem”, kiedy nagle spotkało go nieszczęście. Zakochał się. Panna Mariola miała dwadzieścia lat i harmonijne ciało, które w dni nieparzyste eksponowała w charakterze modelki w Akademii Sztuk Pięknych. Zwrócona frontalnie do sztalug, zsuwała podomkę, przysiadała na brzegu krzesła i eksponowała doskonałe proporcje epatujące krągłościami i kobiecością. Właśnie na tych krągłościach potknął się Michał R. Zdradził picassowską geometrię na rzecz cielesnego realizmu. Zamiast kwadracików, kółeczek, trójkącików zapełniał odtąd płótna kombinacją poetyckiej zmysłowości i niemal namacalnego empiryzmu.

Tak zaczął się jego upadek. Katolicki włoski dziennik „Awenire” przypiął mu łatkę pornografa. Lewicowy „New York Times” nazwał go kopistą. Dzisiaj Michał R. handluje na stołecznej Starówce historycznymi landszaftami i widoczkami Warszawy. Pewnej soboty zebrałem się na odwagę i podszedłem. Poznał mnie. Zadrżałem. Miałem przed sobą mężczyznę, któremu życie i miłość dały mocno w kość.

- Kup coś – wychrypiał. – Drogo nie policzę.

Prześlizgnąłem się wzrokiem po cukierkowatych akwarelkach jak spod sztancy. Ściszając konspiracyjnie głos, powiedziałem:

- Wziąłbym... jakiś portrecik panny Marioli.

Dźwignął się z zydla i przybliżył do mnie.

- Panna Mariola – wymamrotał, oddechem zdradzając, że do piwa dolewa wódki – od dziesięciu lat ma na imię Marek.


P.S. W związku z postępującą okupacją mojej klatki schodowej stanowczo dementuję, jakobym dawał do prasy anons następującej treści: „Panie w wieku osiemnaście - dwadzieścia lat, zainteresowane karierą aktorską w Malibu, zapraszam na zdjęcia próbne”.

W duchu Lipcowego Święta, czyli ludowy papier toaletowy

Według opublikowanego niedawno sondażu więcej niż połowa pytanych wyraziła zadowolenie z realiów życia w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jako że sam należę do pokolenia dożywotnio naznaczonego chronicznie występującym w PRL brakiem papieru toaletowego, zimnego piwa i wszelakich wolności, niniejszym zgłaszam votum separatum w kwestii gloryfikowania PRL-owskiej przeszłości. Nieprzekonanym dedykuję przemówienie I sekretarza Władysława Gomułki z okazji Święta 22 Lipca. Cóż z tego, że akurat tego przemówienia I sekretarz PZPR nie wygłosił? Starsi wiekiem obywatele, wolni od dialektycznej sklerozy, mogą potwierdzić, że twórczość towarzysza Wiesława była groźną konkurencją dla ówczesnych autorów tekstów kabaretowych.

„Oskarża się nas, towarzysze, o zaniedbania na rynku krajowym w temacie papieru toaletowego. Jak zawsze prym wiodą wiadome ośrodki na Zachodzie, którym nie w smak sukcesy naszej młodej socjalistycznej ojczyzny. Im się marzy rewizja prastarych piastowskich granic! Chcieliby rzucić tysiącletnią Polskę na żer amerykańskiego imperializmu! Nie będę z tego miejsca wzorem rewizjonistów z Republiki Federalnej Niemiec ciskał kalumniami we wroga. Na karczemne zaczepki kapitalistów nie zamierzam odpowiadać w stylu amerykańskiej skarlałej demokracji, która strzela zza węgła do swoich prezydentów, zatruwa świat hollywoodzką pornografią i coca colą. Nie, towarzysze, nasza świadomość jest głębsza, nasze morale, poddane latom próby, błyszczy jak stal bagnetów. W odpowiedzi na wrogą propagandę sianą przez ideologicznego wroga pójdźmy, towarzysze, po linii naukowo-partyjnej, czyli wciśnijmy logikę w imadło marksizmu-leninizmu, którego naukowym miernikiem są sprawdzone relacje między bazą a nadbudową. Skoro papier toaletowy to nadbudowa, dla której oficjalnie działające toalety stanowią bazę, to czyż regulowana podaż papieru nie jest wyrazem gospodarskiej troski o drzewa, nasze wspólne socjalistyczne dobro, zważywszy, że baza w stolicy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej składa się z zaledwie tuzina publicznych WC? Po co wypuszczać bez nijakiej kontroli wciąż nowe rolki papieru, jeśli świadomy swej historycznej roli obywatel, współgospodarz socjalistycznej Polski, ma do zagospodarowania tony gazet i książek dzień w dzień wypuszczanych na rynek? Z tego miejsca nie pytam o oczywiste dla wszystkich intencje, jakie przyświecają zachodnim wichrzycielom i rewanżystom. Ale ich bezpardonowy atak nie pozostanie bez odpowiedzi! Lud pracujący miast i wsi, inteligencja pracująca, nasza ucząca się młodzież odpowiada wrogom ojczyzny jednym głosem: „Od ludowego papieru toaletowego wara!”

Towarzysze i obywatele! W dniu Lipcowego Święta możemy słusznie pogratulować sobie sukcesów. Dumą napawa nas gospodarka, która w 1961 roku wyeksportowała półtora miliarda jaj. Corocznie sprzedajemy za granicę 100 ton suszonej pokrzywy. Rok w rok notujemy wzrost konsumpcji wódek gatunkowych, win i miodów. Kolorowe świeczki ze Szprotawskich Zakładów Przemysłu Terenowego palą się w wielu krajach świata, a lizaki z Mińska Mazowieckiego trafiają do wybijających się na niepodległość krajów Afryki.

Czy mamy milczeć, kiedy za fasadą papieru toaletowego piewcy nowej wojny próbują nam narzucić swój porządek w rzekomej trosce o człowieka? A jakaż to troska, towarzysze? Oddajmy głos faktom. Cytuję za „Trybuną Robotniczą”: «Podczas gdy w walczącym o wolność Wietnamie, tak ciężko doświadczanym przez amerykańskie bombowce, wartość małżonka w krótkim czasie osiągnęła cenę jednego bawołu, w samolubnej Ameryce rok w rok przybywa pięćset tysięcy nowych wdów, co na dzień dzisiejszy zamyka się astronomiczną sumą ośmiu milionów dwustu pięćdziesięciu tysięcy». Towarzysze, z podniesioną głową możemy powiedzieć: Na taką wizję «sprawiedliwości społecznej», na taką, pożal się Boże, demokrację, na taką Amerykę naszej zgody nigdy być nie może”.


P.S. W duchu Lipcowego Święta przypomnijmy, co pisał miesięcznik „Sport dla wszystkich” w 93. rocznicę urodzin Wodza Światowej Rewolucji: „Wy kisicie się cały dzień w mieszkaniu – powiedział kiedyś Lenin do wytrawnego działacza SDKPiL, Haneckiego – a ja w niedzielne dni jeżdżę na rowerze po okolicach Krakowa i zapoznaję się z chłopami”.

Kobieta przyczyną globalnego ocieplenia

Ze względów bezpieczeństwa w drodze na sympozjum profesora dwukrotnie zmieniałem taksówkę tudzież garnitur i kolor peruki, w podziemiach domu towarowego – którego nazwy, rzecz jasna, nie zdradzę – przeszedłem przez wykrywacz szminki, nylonowych pończoch i silikonu, by wreszcie, odziany w same bokserki, wślizgnąć się na wypełnioną po brzegi salę.

Punktualnie o 19:28 profesor Jan Wolny-Rozlazły wychynął znad mównicy i, próbując utrzymać w pionie swą wiotką sylwetkę ascetycznego estety, tak zagaił:

- Koledzy! Przyjaciele! Mężczyźni! Że jako podgatunek skazani jesteśmy na wymarcie, to rzecz pewna. Miast jednak wylewać łzy nad dekadencją męskiej egzystencji, spróbujmy choć ocalić honor. Przyszłe pokolenia niech same ocenią, jak szlachetnego chowu materiał świat spisał na straty.

Profesor otworzył puszkę „żubra”, zwilżył gardło i kontynuował:

- Topnieją lodowce. Płoną lasy. Olejki do opalania osiągają niebotyczne ceny. Powód? Globalne ocieplenie. A skąd, pytam z tego miejsca, bierze się ciepło? Nauka dawno temu odpowiedziała na to pytanie. Praca to energia, energia równa się ruch, praca plus energia plus ruch równa się ciepło. Z tej neutralnie naukowej perspektywy zbadajmy, kto – mężczyzna czy kobieta – w większym stopniu przyczynia się do globalnego ocieplenia.

Jako że wymogi bezpieczeństwa zabraniają nam sporządzania notatek, każdy notował słowa profesora w pamięci, gdy ten explicite wyjaśniał:

- Ileż to produkującej ciepło energii potrzeba na zwykłą poranną damską toaletę! A konkretnie: układanie włosów, manicure, szminka, kremowe podkłady, pomady, kremy, tusze, retusze, bielizna, taniec w szpilkach przed lustrem! Gdy tymczasem mężczyźnie, by mógł się poczuć pełnowartościową jednostką, wystarczy fotel, gazeta i piwo. Zważmy z kolei – odchrząknął – zabójczą dla Ziemi częstotliwość kąpieli w wannie i zbyt częste zmiany bielizny, w czym kobiety właśnie...

Profesor Jan Wolny-Rozlazły długo perorował jeszcze, snując wizję bliskiego już dnia wolności; my tymczasem, nerwowo zerkając na zegarki, jęliśmy wymykać się jeden po drugim, by zdążyć wywiązać się na czas z wieczornej porcji domowych obowiązków: szykowanie kolacji, wynoszenie śmieci, pranie, prasowanie, zmywanie naczyń i kąpiel dzieci przed snem.

Puder przyczyną upadku Albionu

Gazety na całym świecie dzień w dzień donosiły o pazerności brytyjskich posłów. Piętnując moralny upadek parlamentarzystów z Albionu, dziennikarze wieścili bliski już upadek niegdysiejszego imperium. Czytałem – i śmiech we mnie wzbierał. Bo o cóż tak naprawdę poszło?

Brytyjscy posłowie domagają się refundacji części wydatków ponoszonych z racji zasiadania w parlamencie. A nie należy im się? Czy pełniąc przez okrągłą dobę służebną rolę wobec narodu, rzeczywiście powinni zajmować się drobiazgami? Media tymczasem nie ustawały w podjudzaniu wyborców, co rusz podsuwając maluczkim rzekomo żenujące przykłady poselskiej zachłanności. Za publiczne pieniądze, czytałem, członkowie Izby Gmin remontowali domy i korty tenisowe, wymieniali żarówki, kupowali żyrandole, meble, zestawy do grilla oraz karmę dla psów. Urządzali sobie kuchnie i łazienki, wynajmowali fachowców do kładzenia parkietu, speców od wycierania kurzu tudzież prasowania spodni. Czarę goryczy, lamentowały gazety, przelał przypadek pani minister, która przedłożyła do rozliczenia rachunki za ściągane przez męża filmy pornograficzne. Tego już za wiele, czytałem. Tym razem nic nie uratuje brytyjskiej demokracji parlamentarnej. Kraj Szekspira i Beckhama rozpadnie się jak domek z kart.

A ja wiedziałem swoje. Naród, który opanował do perfekcji grę w każdy rodzaj piłki, nie ginie z byle powodu. Nie po to Brytania utarła nosa Rzymianom i Hitlerowi, by upaść na kolana przez kilka nierozważnie wydanych funtów!

Tak myślałem, aż natknąłem się na krótką depeszę agencyjną. Dla niewtajemniczonych zapewne trywialna, głosiła oto katastroficznie: „Zaginęła instrukcja pudrowania Davida Camerona”. Skóra mi ścierpła. Świadom, że mam przed oczami zapowiedź nieuchronnego kataklizmu, czytałem, iż pośród tajnych dokumentów, które roztargniony współpracownik premiera Camerona zostawił w taksówce, znajdowała się instrukcja nakładania pudru. W pięciu punktach brytyjski premier miał wyłożone czarno na białym, jak przygotowywać męską facjatę do publicznej prezentacji, począwszy od nałożenia pianki dla połysku, a na zaaplikowaniu warstwy sztucznej opalenizny skończywszy.

Tak, pomyślałem sięgając po puszkę „żubra”, czas najwyższy, by świat zaczął spisywać testament. Jeśli premier imperium, które jeszcze niedawno rządziło połową świata, pudruje sobie nos, Ziemi nic już nie może uratować.


P.S. W imieniu profesora Jana Wolnego-Rozlazłego składam niniejszym stanowcze dementi Męskiej Partii Odrodzenia: Nieprawdą jest, że MPO dyskryminuje mężczyzn obdarzonych łysiną. Nasze stanowcze „nie” mówimy tylko panom czytającym „Wysokie Obcasy” i używającym depilatorów.

MIędzy ostrygą a słoniem, czyli przypadek Heńka

Przy porannej kawie przeczytałem w gazecie, że ludzkość „wymusza przyspieszoną ewolucję u nadmiernie odławianych zwierząt”. Zdaniem naukowców z University of California zjawisko to owocuje drastycznymi przemianami genetycznymi w obrębie najbardziej eksploatowanych gatunków. W wymiarze praktycznym dzisiejsi przedstawiciele świata fauny i flory są średnio o dwadzieścia procent mniejsi niż ich przodkowie sprzed zaledwie kilku dziesięcioleci. Karleją dorsze, łososie, renifery i ślimaki. Pewnie niedługo ten sam los spotka ostrygi i słonie.

O Heńku, oczywiście, mądrale z Kalifornii słowem nie wspomnieli.

Spotykam go czasem na rogu Kruczej i Alei Jerozolimskich, gdzie w lepszych dla siebie czasach handlował złotem i dewizami. Był przystojny, bogaty i zasobny w argumenty: metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto trzydzieści centymetrów w klatce piersiowej na wydechu, biceps pięćdziesiąt. Ostatnie dwie dekady zredukowały Heńka tu i ówdzie średnio o dwadzieścia procent. Według standardów uczonych amerykańskich narzucona Heńkowi ewolucja daje mu nieźle po krzyżu. No, ale w końcu Heniek sam dał się złowić aż pięciokrotnie.

- Jak życie? – zagaiłem go przy najbliższym spotkaniu. Nie ukrywam, kierowała mną ciekawość naukowca.

- Chrzań się – odparł filozoficznie.

- Ciężko? – podchwyciłem.

- A jak myślisz? Pięć żon i trzynaścioro dzieci na utrzymaniu. Czternaste w drodze.

- Czternaste?

Łypnął na mnie ponuro.

- Jestem przesądny. Nie lubię trzynastki.

Doszedłem do punktu, w którym uczciwość badacza nakazywała mi pójść o krok dalej. Spytałem nie bez wyrzutu:

- Po cholerę żeniłeś się aż pięć razy?

- Serce – wydusił bliski płaczu. - Zawsze byłem człowiekiem wielkiego serca.

Patrzyłem za nim z szacunkiem, kiedy oddalał się powłócząc nogami. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić. Bądź co bądź należał do prekursorów męskiego podgatunku, zapędzonych przez feministyczną ewolucję w ślepą uliczkę. Tak, westchnąłem, Heńkowi los najwyraźniej nie sprzyja. Przy odrobinie szczęścia mógł był się urodzić ostrygą albo ślimakiem.

Norniki, Joyce i męskie libido

Wybrałem się na bałtycką plażę z gazetą i dziewiczym egzemplarzem Ulissesa Joyce’a. Uznawszy, że skoro Joyce czekał na mnie piętnaście lat, to może poczekać jeszcze pół godziny, ukryłem irlandzkiego klasyka pod kocem, sam zagłębiłem się w lekturę gazety. Zerkając raz po raz na wystawione do słońca, symbolicznie okryte kobiece ciała, przeczytałem, że jako mężczyzna zdradę mam we krwi. Pod tym względem statystyka i biologia są moim sprzymierzeńcem. Zaledwie pięć procent gatunków ssaków przestrzega zasad monogamii. Dziewięćdziesiąt pięć procent samców preferuje zmienność.

Wszystko wyłożone czarno na białym. Podwzgórze produkuje wazopresynę, jeden z wielu hormonów, który samcom nornikom z gatunku Microtus ochrogaster każe przez całe mysie życie być wiernym jednej partnerce. Inne gatunki norników cierpią na deficyt wazopresyny i wierność nie jest ich mocną stroną.

Czy takiego nornika ktoś pytał, ile sobie życzy wydzielać wazopresyny? Ktoś inny za niego zadecydował, więc nie on ponosi odpowiedzialność za wynikające z biologii następstwa. Fizjologicznie, fizycznie i chemicznie jestem ciut bardziej złożony od nornika Microtus ochrogaster. Ale i w moim przypadku poziom wazopresyny został z góry zaprogramowany. Moje zadanie sprowadzono jedynie do ratowania własnego gatunku przed zagładą.

Kobiece ciała w toplessie na tle fal Bałtyku zdawały się wysyłać mi sygnał: zawierzono ci pulę genów, nie przekazać ich dalej w świat to grzech śmiertelny!

Kobiety naprawdę oszczędzają na materiale na stroje kąpielowe. Czułem się jak waleń wyrzucony na plażę. Nie moja wina, że na studiach wtłaczano mi do głowy głównie filozofię marksistowską. Nadmiar nieprzydatnej teorii, zero praktyki. Słońce prażyło. Norniki podnosiły głowy. Biusty i pośladki kłuły w oczy. Moje podwzgórze, posłuszne libido, na potęgę redukowało produkcję wazopresyny.

Ostatnim wysiłkiem woli oderwałem się od lektury. Z gazety zrobiłem papierowy kapelusz, osłoniłem nim głowę i, wspomagany piwem rasy „żubr”, rzuciłem się w objęcia Joyce’a. Ze słowa na słowo świat stawał się coraz bardziej przyjazny, uporządkowany i logiczny.


P.S. Wielbicieli twórczości Jamesa Joyce’a zapraszam na połączony z dyskusją wykład „Z Joyce’em po piwiarniach warszawskiej Pragi”. W trosce o naukowy charakter dyskusji uprasza się o ograniczenie zakąsek do niezbędnego minimum.

Miłość skraca życie

Janusz S., lat czterdzieści siedem i pół, poza niespłaconymi długami zostawił po sobie zranione serce, pożegnalny list i sznur do bielizny – ostatniego towarzysza jego ziemskiej tułaczki. Długi umorzono, sznur trafił do prokuratury, ja zaś za skromne pięćdziesiąt złotych zdołałem nabyć (transakcja bez świadków!) kopię pożegnalnego listu. Chciałem się dowiedzieć, kto zadał śmiertelną ranę mężczyźnie, który od dwudziestu lat dzień w dzień bezpiecznie konsumował trzy czwarte litra alkoholu bez zakąszania. Chociaż tyle, uznałem, winienem przyjacielowi ze szkolnej ławy.

Pożegnalny list Janusza S. zawierał te oto słowa:

Miłości nie ma, wiem, co mówię. Za równowartość jednej wody brzozowej nabyłem gazetę codzienną anonsującą na pierwszej stronie dodatek „Jak uwieść kobietę”. Los, pomyślałem, wreszcie się do mnie uśmiechnął. Przeczytałem: „Podrywanie kobiet to sztuka wymagająca pewności siebie oraz zrozumienia potrzeb płci pięknej. Podczas trzydniowych warsztatów poznasz tajniki mowy ciała oraz nauczysz się, jak w minutę nawiązać kontakt z kobietą. Koszt kursu z możliwością całodobowych konsultacji to jedyne 1400 złotych. Sukces gwarantowany”.
Pod zastaw kawalerki pożyczyłem z banku dwa tysiące złotych – i w pięć minut zostałem kursantem. Po trzech dniach umiałem na trzeźwo rozmawiać z kobietami, czesałem się z przedziałkiem i potrafiłem dopasować ubranie do figury. Moja wiara w siebie wzrosła dziesięciokrotnie. Czekał mnie jeszcze tylko egzamin praktyczny w jednym z nocnych klubów Warszawy.
Ze świeżo nabytą wprawą wypatrzyłem długonogą brunetkę. Siedziała sama w rogu sali, paliła papierosa za papierosem, wykazywała dziewiczą nieśmiałość wobec mężczyzn tudzież awersję do bielizny. Podszedłem. W trzydzieści sekund nawiązałem znajomość („Alina B., dla przyjaciół Lena”), po pięciu minutach piliśmy drugiego drinka, trzy godziny później wycierałem jej plecy i resztę anatomicznych przyległości własnym ręcznikiem. „Jak mnie nazwałeś? «Mój Największy Skarb»? Boże, jakie to romantyczne!” – powtarzała Alina B. raz po raz, kiedy po wspólnej kąpieli jedliśmy śniadanie. „Mój Największy Skarb” zażyczył sobie mieć rzeczoną miłosną deklarację czarno na białym, sygnowaną imieniem i nazwiskiem. Podpisałem.
O Alinie B. usłyszałem ponownie trzy miesiące później: była naturalną blondynką, nosiła służbową bieliznę oraz służbowy pistolet. Pracowała w policji skarbowej. Dostałem wezwanie do zapłacenia podatku od wzbogacenia się i karę za ukrywanie dochodów przed fiskusem.
Żegnaj, kawalerko, żegnaj, poezjo! Odchodzę do lepszego świata”.

Zapłakałem nad losem przyjaciela. Wypiwszy za jego powodzenie na tamtym świecie, postanowiłem podjąć empiryczne badania nad destruktywnym wpływem miłości na życie mężczyzny. Przykład Janusza S. wszak dowodzi, że to nie alkohol skraca życie.

Zgubny nałóg czytania

Była dopiero siódma wieczorem, a przeczytałem już wszystko od deski do deski. Zaczynałem czuć tę charakterystyczną suchość w gardle. Myśli w głowie tłukły się jak karpie w wannie. Wiecie, co próbuję powiedzieć.

Wyjrzałem przez okno na ulicę. Siąpił deszcz. Wcisnąłem się w płaszcz i wyszedłem. Zmęczony księżyc odbijał się w kałużach. Podniosłem kołnierz płaszcza i zacząłem się zastanawiać. O tej porze na księgarnie nie miałem co liczyć. Pozostawały tylko pokątne speluny, o każdej porze dnia i nocy oferujące szeroki wybór tytułów. Wziąłem kurs na najbliższą i osiem minut później zadzwoniłem umownym sygnałem do drzwi od podwórza.

Wykidajło miał dużą głowę, duże ręce i sporo szram na gębie. Górował nade mną wzrostem. Miałem do wyboru: nauczyć go pięścią respektu albo przekupić. Wybrałem to drugie. Wpuścił mnie do środka. Pięciu klientów, sami mężczyźni. Patrzyli na mnie spode łba. Wypiąłem klatkę piersiową i podszedłem do sprzedawcy za ladą. Ujrzawszy moje trzęsące się ręce, bez słowa położył przede mną gruby tom. Jednym haustem połknąłem cztery pierwsze strony. Fala gorąca uderzyła mi do głowy i spłynęła do żołądka. Życie znowu stawało się piękne.

- Trzy razy to samo – wycharczałem. – I coś lekkiego na dokładkę.

Ściągnął z półki kolejne tomiszcza i dołożył do pierwszego. Następnie wyjął spod lady książkę oprawną w imitację czerwonej skóry. Przekartkowałem. Sympatyczna francuska błahostka: miłość, śmierć i pogoń za seksem w różnych konfiguracjach numeryczno-kolorystycznych. W sam raz na miłe dwie godzinki w sobotni wieczór. Zapłaciłem i już miałem wychodzić, kiedy zjawił się nowy klient.

Kobieta. Któryś z moich zmysłów podpowiedział, że zanosi się na kłopoty.

Podeszła do mnie i, ocierając się mokrym ortalionem o mój znoszony prochowiec, syknęła:

- Kochaniutki, fundnij mi coś z klasyki.

- Nie mam kasy. – Przełknąłem głośno ślinę. Była na głodzie.

- Choć jedną marną książczynę. Proszę! Niechby nawet była współczesna proza...

- Jestem spłukany.

Oczy jak dwie pijawki przyssały się do mnie. Widziałem, jak poruszając sinymi wargami połyka litery z metki na kołnierzu mojego prochowca.

– Bądź mężczyzną! Od trzech dni nie czytałam!

Na miękkich nogach wytoczyłem się na mokry od deszczu chodnik, zostawiając jej na wyłączność świeżo nabyte tomy klasyki i francuską powiastkę na popitkę. Zapuściłem się do śmietnika na tyłach sklepu z elektroniką. Ponoć niektóre instrukcje obsługi sprzętu RTV liczą nawet sto stron.


P.S. Panów zainteresowanych członkostwem we właśnie powstającej Męskiej Partii Odrodzenia (MPO) zapraszam na spotkanie organizacyjne. Możliwości awansu wewnątrzpartyjnego ograniczone wysokością wpisowego.

Kres bezinteresownej miłości

Wcisnąwszy się w ulubione dżinsy i czarny T-shirt, uzbrojony w okulary przeciwsłoneczne, wyszedłem na modną warszawską ulicę. Idąc spacerowym krokiem, kontemplowałem stan kostki chodnikowej oraz kusość damskich spódniczek, kiedy raptem osadził mnie w miejscu miły kobiecy głos:

- Pan premier Marcinkiewicz, nieprawdaż?

Głos tchnął wrodzonym optymizmem. Należał do godnego uwagi exemplum płci pięknej, w które ewolucja i chirurgia plastyczna zainwestowały niemało roboczogodzin. Z wyczuciem męskiego estety, pilnując się, by nie zgasić w kobiecie radości życia, odparłem:

- No, niezupełnie...

Odsunęła się o krok i zlustrowała mnie bacznie. Uśmiech, jak pisze mój ulubiony prozaik, rozjaśnił jej twarz.

- Ależ naturalnie! Jakże mogłam pana posła nie poznać!

Niebieskie oczy emanowały szczęściem, renesansowa pierś okryta mglisto-zwiewnym stanikiem wezbrała miłością do świata. Miałżebym w takiej chwili strącać kobietę na ziemię?

- No cóż – wydukałem – faktycznie jestem postacią poniekąd publiczną, choć bliżej mi do kręgów, powiedzmy, artystycznych....

- Boguś! Boguś Linda! Wiedziałam!

Ufne piersi przywarły do mego spranego T-shirta „Made in China”. Czułem, jak jej serce gwałtownie przyspiesza.

- Ciepło, coraz cieplej! – szepnąłem miękko, by nie psuć chwili – choć w mej skromnej osobie świat upatruje raczej autora niż aktora...

- Gdzie ja mam oczy! – Smukła dziewczęca dłoń intencjonalnie musnęła mój pokryty trzydniowym zarostem policzek. – Stasiuk! Stasiuk jak malowany! Jakże się cieszę!

Skłoniłem się szarmancko, podjąłem podaną mi dłoń i przedstawiłem się z imienia i nazwiska. Cofnęła się jak oparzona.

- Cham! Cham i oszust! Zboczeniec! – Wymierzyła mi siarczysty policzek. – Jeśli natychmiast nie przestanie mnie pan napastować, to zawołam policję!


P.S. Panów zainteresowanych członkostwem we właśnie powstającej Męskiej Partii Odrodzenia (MPO) zapraszam na spotkanie organizacyjne. Możliwości awansu wewnątrzpartyjnego ograniczone wysokością wpisowego.

Pisuar w galerii

Postanowiłem zostać artystą. W sztuce, uznałem, znajdę zdrową odskocznię od reżimu biurowej pracy. Nic tak nie ratuje przed zawałem serca jak dwie godzinki przed sztalugami.

Ponieważ nie mam za grosz talentu, postanowiłem pójść w ślady Marcela Duchampa, artysty od toalet.

Marcel Duchamp pierwszy wprowadził do świątyni sztuki pisuar. Prekursorski, metaforycznie wysublimowany a merytorycznie dosadny symbol ułomności natury ludzkiej, psyche skazanej na fizyczne i duchowe zbrukanie. Zamiast tracić czas na naukę rysunku i babranie się w farbach, pan Marcel został artystą z dnia na dzień, wystawiwszy w galerii używaną muszlę klozetową.

Na początek stworzyłem „Manifest artystyczny” – proste, kilkuzdaniowe credo sprowadzone do myśli, że skoro granica między sztuką a życiem uległa zatarciu, wszystko może się stać obiektem sztuki. Teraz nie pozostało mi nic innego jak ostro zabrać się do dzieła.

Ślęcząc czwartą z rzędu godzinę przed czystym płótnem, zawczasu układałem w myślach entuzjastyczne tytuły prasowe: „Sukces Polaka w nowojorskim Museum of Modern Art”. „Prado i Ermitaż zabiegają o wystawę z Warszawy”. „Najnowsze WC-fekaliana przyciągają tłumy do Zachęty”.

Postawiłem na płótnie poziomą kreskę i, w przypływie natchnienia, śmiało przecinałem ją kreską pionową, kiedy przerwało mi wołanie żony:

- Jak zwykle zapomniałeś założyć nową rolkę papieru toaletowego!

P.S. Odkryte niedawno pamiętniki Jana Matejki dowodzą, że „Bitwę pod Grunwaldem” namalowała małżonka artysty.

Wenus pożera Prometeusza

Z nieskrywanym wzruszeniem upubliczniam ocalałe fragmenty wykładu profesora Jana Wolnego-Rozlazłego. Pełny tekst wykładu został zniszczony przez nieznanych sprawców podczas nocnego nalotu na mieszkanie profesora.

„Czas ujawnić skrywaną przed światem prawdę o przygniatającej dominacji kobiet nad mężczyznami. W skrajnie zafałszowanej rzeczywistości każe się mężczyznom wierzyć, że to kobieta jest spychana na obrzeża świata polityki. A że jest zgoła na odwrót, świadczy przykład odwiecznej nadreprezentacji kobiet w sferze, nazwijmy to umownie, władzy. Skoro wiemy skądinąd, jak katastroficznie zapisały się one w historii, czyż nie mamy prawa powiedzieć, że świat byłby znacznie szczęśliwszym miejscem bez Kleopatry, Ewy, Maty Hari, Pandory i Nadjeżdy Krupskiej?

Polityka to zaledwie przyczółek w damsko-męskiej przepychance, w której pierwiastek męski jest, niestety, skazany na przegraną. Maskując się w wieloraki sposób, dominacja feminizmu przybiera szczególnie bulwersującą postać w obszarze sztuki. Cóż bowiem mamy po jednej stronie? „Narodziny Wenus”, „Maja naga”, „Piękna Helena”, „Dama z łasiczką”. Podczas gdy na drugą szalę tej samej wagi sztuka rzuca krwiste ochłapy: „Śmierć Cezara”, „Upadek Ikara” czy „Prometeusz przykuty do skały”.

Gdzie proporcje, pytam? Czy świat kusi się o wyważenie akcentów? Nastawiona na płeć piękną sztuka nawet nie sili się udawać, że mężczyzna jest równorzędnym partnerem w zawłaszczonym przez kobiety świecie.

Piszę te słowa tragicznie świadom, że z uwagi na wrodzoną nam wrażliwość my, mężczyźni, skazani jesteśmy na wyginięcie. Skupieni na nagich piersiach Wenery nie widzimy, jak kobiety pożerają nas kawałek po kawałku niczym sępy wątrobę Prometeusza”.

Niech żyje Męska Partia Odrodzenia!

Do Polski powrócił profesor Jan Wolny-Rozlazły, nestor amerykańskiego maskulinizmu, wieloletni kierownik harvardzkiej katedry studiów nad progresywną męskością, doktor honoris causa uniwersytetów w Togo, Gibraltarze i Szczecinku.

Wiadomość o konspiracyjnym wykładzie luminarza rozeszła się po mieście pocztą pantoflową. Dotarłem na umówione miejsce (centrum stolicy, schody, smród smażonych frytek, reszty nie zdradzę) i podawszy hasło, popłynąłem na wykładową salę, porwany potokiem mężczyzn różniących się wiekiem, wagą i stanem konta, połączonych ideą walki o przetrwanie męskiego podgatunku.

Pośród oklasków wniesiono profesora na salę. Wymizerowany i chudy ponad miarę, zdał się nam zrazu zaprzeczeniem amerykańskiego dobrobytu. Uchwycił się mównicy, z wdziękiem opróżnił „żubra” w puszce, po czym pewniej stanął na nogach i wykrzyknął:

- Panowie! Koledzy! Towarzysze! Rodacy! (aplauz) Mężczyźni! (grzmot oklasków).

Profesor sięgnął po kolejną puszkę piwa i mizerną pięścią uderzył się w chudą pierś.

- Moje najlepsze lata – po męsku wspomógł się „żubrem” – oddałem Sprawie. Wzorem Kościuszki i Pułaskiego pojechałem do Ameryki, by tam przecierać szlak wolności. Od Buffalo po Las Vegas głosiłem ożywcze hasła maskulinizmu. Historia odnotuje, że Wolny-Rozlazły przywrócił nadzieję milionom amerykańskich mężczyzn. Nadszedł czas, by amerykańskie doświadczenia przenieść na polski grunt. Profesor Jan Wolny-Rozlazły nie zostawi ojczyzny w potrzebie! Niniejszym ogłaszam powstanie Męskiej Partii Odrodzenia! – Wzniósł toast trzecim piwem: - Niech żyje Męska Partia Odrodzenia! Niech żyje MPO!

Nie odtrącając ręki podsuwającej mu kolejną porcję rodzimego „żubra”, jął objaśniać zręby swojego pomysłu: przywództwo, pot, praca, pieniądze. „Przywództwo” scedował na siebie, od nas domagając się li tylko potu, pracy – i pieniędzy. Ledwo skończył, rzuciliśmy się, by wypełniać członkowski formularz tudzież uiścić pierwszą comiesięczną składkę. Zaraz potem wymykaliśmy się cichaczem, ubożsi o pięćset złotych, w zamian bogatsi o legitymację partyjną i wiarę, że z MPO właśnie wyjdzie zdrowy, solidarnościowy męski zryw, zdolny porwać miliony polskich mężczyzn, zmuszanych przez kobiety do lektury Wysokich Obcasów i regularnego odwiedzania męskich salonów piękności.

Mercedes i blondynka

Uśpiony wrześniowym słońcem przechodziłem po pasach kierując się do przysejmowej księgarni, kiedy ryk silnika kazał mi szybko spojrzeć przez lewe ramię. Prosto na mnie z mocą 500 koni mechanicznych gnał mercedes CLS63 AMG. Zapominając o honorze, salwowałem się ucieczką. Przed oczami przemknęło mi całe dotychczasowe życie, a za moimi plecami przetoczyły się dwie tony rozpędzonego żelastwa.

Doszedł mnie piekielny zgrzyt hamulców i smród palonej gumy. Samochodem aż obróciło: zatrzymał się trzydzieści metrów za zebrami, kierowca wysiadł i z kurtuazją pruszkowskiego dżentelmena zaprosił czekającą na chodniku blondynkę do przejścia na drugą stronę ulicy. Miała długie nogi, krótką spódniczkę i bluzkę, odsłaniającą piersi na silikonowym dopingu. Popłynęła ponad jezdnią sąsiadującą z parlamentem, niedostępna niczym demokracja przed 1989 rokiem, wstrzymując ruch pojazdów mechanicznych i pochód posłów zdążających po sejmowe diety.

Wciąż żyłem, lecz na realności fizycznego bytu kładła się cieniem świadomość przemijalności życia. Zrozumiałem, że walka toczy się o dużo wyższą stawkę niż moja indywidualna egzystencja. Świat zmierza ku zagładzie, skoro dla geometrii kobiecych kształtów jeden samiec gotów jest zabić drugiego.

Zagrożony jestem nie tylko ja, pojąłem, zagrożony jest byt całego męskiego podgatunku.

Jak grom spadło na mnie objawienie: świat, w którym faceci golą łydki, a kobiety walczą na ringu bokserskim, może zostać zbawiony tylko przez śmiały maskulinistyczny bunt.

Z myślą o tym podjąłem się sporządzania tych zapisków. Niech staną się dokumentacją krzywd i niegodziwości wyrządzanych mężczyznom. Jeśli zaś przyjdzie najgorsze i ostatni mężczyzna zniknie z powierzchni Ziemi, zapiski te będą świadectwem, że na oceanie feministycznej poprawności długo stawiała opór samotna wysepka męskiego sprzeciwu.